Katedry i wino

Bystry i czuły, choć nieraz ironiczny obserwator, jest Herbert jak najdalszy i od turystycznego banału, i od pedantycznego antykwaryzmu, i od zbyt łatwego, estetyzującego wzruszenia.

ANDRZEJ FRANASZEK

„W szkicach staram się połączyć informacje z bezpośrednim wrażeniem, uwzględniając także tło ludzkie, krajobraz, nastrój i kolor opisywanych miejsc” – pisał Zbigniew Herbert w liście do wydawnictwa Czytelnik, trafnie, choć zbyt skromnie streszczając autorski zamysł, który towarzyszył mu przy pisaniu tomu Barbarzyńca w ogrodzie. Książka ukazała się pod koniec roku 1962 i była plonem pierwszego pobytu poety na zachodzie Europy. Jego ówczesne podróże po Francji, Włoszech i Anglii trwały blisko dwa lata: od końca maja 1958 do końca kwietnia roku 1960.

Pod – być może nieco ironicznym – tytułem nie kryją się jednak jedynie zapiski z podróży, uwagi o sztuce, architekturze, pejzażu, ale starannie zakomponowany zbiór esejów, który przyniósł Herbertowi trwałe miejsce w polskiej historii tego gatunku. Podróż jest dla ich autora także wędrówką w czasie, rozpoczętą od rysunków naskalnych w Lascaux, które obok zachwytu przynoszą mu także „kojącą pewność”, iż jest „obywatelem Ziemi, dziedzicem nie tylko Greków i Rzymian, ale prawie nieskończoności”. Spotkaniu ze sztuką towarzyszą spotkania z ludźmi, z codzienną materią życia. Bystry i czuły, choć nieraz ironiczny obserwator, jest Herbert jak najdalszy i od turystycznego banału, i od pedantycznego antykwaryzmu, i wreszcie od zbyt łatwego, estetyzującego wzruszenia. Cieszyć się może darem spojrzenia, pozwalającym mu dostrzec szczegół (jak choćby grubość obronnego muru, który streszcza klimat epoki), pochwycić kolorystykę czy kompozycję, dostrzec na oglądanym w muzeum płótnie szczegóły umykające historykom sztuki. Zdolnością opo-wiadania, wspaniałym językiem, wrażliwością, w wieży katedry każącą dostrzec „opartą o powietrze włócznię anioła”, odnaleźć kamień, który rankiem „jest szary, w południe miodowy, o zachodzie słońca płomienisty. Dotykam go i czuję ciepło ludzkiego ciała. Jak dreszcz przebiegają po nim zielone jaszczurki”. A wreszcie – last but not least – poczuciem humoru, zauważającym „głos przewodnika dukającego objaśnienia. Jest to głos sierżanta, który czyta Pismo Święte”…

Kolejne szkice z tomu poświęcone są świątyniom doryckim w Paestum, rzymskiemu Arles i Prowansji, Orvieto, Sienie. Opowiadają o malarzu Herbertowi najbliższym – Pierodella Francesca, o wielkich francuskich katedrach, portretowanych z nieoczywistej perspektywy systemu budowy i finansowania, o krucjacie przeciwko albigensom w Langwedocji i uruchomionej wtedy bezwzględnej machinie inkwizycji („klęska, która spotkała hrabstwo Tuluzy, jest jedną z katastrof, takich jak zagłada cywilizacji kreteńskiej czy Majów”), a wreszcie o sfałszowanym procesie templariuszy. W tym ostatnim eseju, utrzymanym w formie przemowy sądowej, pojawiają się zresztą słowa, które czytelnicy Herberta szczególnie dobrze rozumieli przez dziesiątki lat istnienia PRL-u: „W historii nic nie zamyka się ostatecznie. Metody użyte w walce z templariuszami weszły do repertuaru władzy. Dlatego nie możemy tej odległej afery pozostawić bladym palcom archiwistów”. Obok głównych tematów, ukazanych w nieodmiennie zajmujący sposób, jest Barbarzyńca w ogrodzie także zapisem tej radości obcowania ze światem, którą znakomicie przywołuje fragment o „flanowaniu”. Herbertowskie flanowanie to:

włóczenie się bez planu według perspektyw, a nie przewodników,
oglądanie egzotycznych warsztatów i sklepów: ślusarza, biura podróży, zakładu pogrzebowego,
gapienie się,
podnoszenie kamyków,
wyrzucanie kamyków,
picie wina w możliwie najciemniejszych kątach: „Chez Jean”, „Petit Vatel”,
zadawanie się z ludźmi,
uśmiechanie się do dziewcząt,
przytykanie twarzy do murów w celu łowienia zapachów,
zadawanie konwencjonalnych pytań tylko po to, aby sprawdzić, czy życzliwość ludzka nie wyschła,
przyglądanie się ludziom ironicznie, ale z miłością,
asystowanie przy grze w kości,
wstępowanie do antykwariatów z zapytaniem, ile kosztuje grające hebanowe pudełko i czy można posłuchać jak gra; potem wychodzenie bez hebanowego pudełka,
studiowanie menu wytwornych restauracji, które zwykle wywieszone są na zewnątrz, i pogrążanie się w lubieżnych rozważaniach: homar czy ostrygi na początek; kończy się na odwiedzeniu „patronki” zakładu „Au Bon Coin”; jest miła, cierpi na serce i częstuje trunkiem zwanym „Ricard”, o obrzydliwym anyżkowym smaku, który przełknąć można tylko z szacunku dla upodobań krajowców,
dokładne czytanie programu festynu i nagród, jakie można wygrać w Tomboli dla żołnierzy,
a także wszystkich innych ogłoszeń, zwłaszcza pisanych ręcznie.

Zgodnie z tą zasadą podziwianiu sztuki towarzyszą uwagi o truflach, pizzy czy kieliszku chłodnego orvieto: „Opis wina jest trudniejszy niż opis katedry. Ma kolor słomy i mocny, trudny do określenia zapach. Pierwszy łyk nie robi wielkiego wrażenia, działanie rozpoczyna się po chwili: do wnętrza spływa studzienny chłód, który mrozi wątpia i serce, ale głowa rozpala się”. Bogactwo tych dróg poznawania świata ukazuje może najpełniej szkic o Sienie, w którym spotykają się spora dawka wiedzy o historii miasta, twórcza interpretacja obrazów Duccia, opisy włoskiej kuchni i wreszcie dyskretnie zaznaczona perspektywa osobista, słyszalny między zdaniami oddech mężczyzny tęskniącego za swą ukochaną.

Barbarzynca---1-U-Dorow-copy

Barbarzynca---3-Il-Duomo-copy

Barbarzynca---4-Siena-copy

Barbarzynca---5-Kamien-z-katedry-copy

Barbarzynca---7-Obrona-templariuszy-copy

Barbarzynca---9-Wspomnienia-z-Valois-copy