LIST DO ZBIGNIEWA HERBERTA

z okazji otrzymania Nagrody Herberta, Warszawa, 15 września 2020 r.

przełożył Andrzej Kopacki

 

 

            Drogi Panie Zbigniewie,

piszę do Pana trochę za późno. Wiem, że szansa nawiązania bliższego kontaktu listownego z Panem dawno przepadła. Wyobrażenie, że cokolwiek z tego, co dzieje się tu dzisiaj, dotrze do Pana, jest zaledwie pobożnym życzeniem. Nie tylko z punktu widzenia chrześcijan, lecz także fizyków wśród nas; bądź co bądź udał im się eksperyment teleportacji kwantowej na dystansie setek kilometrów, co zrodziło nadzieję, że takie działanie cząstek materii na odległość mogłoby kiedyś umożliwić celowy przekaz informacji również, dlaczego nie, w przestrzeń kosmiczną. Nigdy jednak te wysoce stechnicyzowane czary nie pozwolą za pomocą fotonów dotrzeć do miejsca (czy raczej nie-miejsca), które w zamierzchłych czasach, choćby staroegipskich, określono jako zaświaty. A składały się one ze sfery niebios i sfery podziemi.

W miejscu, gdzie przebywa Pan teraz, usłyszy Pan co najwyżej grzmiący pogłos eksplozji kosmicznych, zobaczy promieniowanie po wybuchach atomowych, skutek prób, które się co jakiś czas przeprowadza, albo poczuje Pan ciepło przegrzanej Ziemi – coś, co wytykają nam klimatolodzy, spodziewając się, że cała ludzkość, ludzie epoki cyfrowej wyciągną jakąś lekcję z błędów ery industrialnej i zmienią swój stosunek do atmosfery na tej planecie. Mało prawdopodobne, by zauważył Pan tę ogromną chmurę dymu, którą 11 września 2001 roku zarejestrowała kamera na pokładzie Międzynarodowej Stacji Kosmicznej (ISS), obraz płonących wież nowojorskiego World Trade Center: za chwilę runą z hukiem i odmieni to na zawsze polityczną mapę świata. Wojna w Oriencie, światowy terror, ucieczka i wypędzenia milionów, nieustający napływ uciekinierów zewsząd, od Afganistanu po serce Afryki – oto skutki, bezpośrednie i pośrednie.

Cóż mogę Panu powiedzieć, to była cezura, próg XXI wieku, którego Pan nie dożył, odchodząc w Warszawie dwa lata przed jego początkiem. Jako dziecko XX stulecia, podobnie jak Pan, zaznałem wtedy nagłej nostalgii, zza której przebłyskuje coś w rodzaju zazdrości – wstydzę się tego uczucia. Nie tylko dlatego, że skończyłem wówczas zaledwie czterdzieści lat. Także z powodu słów, które wpoił mi pewien poeta. Dostałem je na drogę w wierszu Paula Valéry’ego „Cmentarz morski”  i nie mogę zapomnieć: Le vent se lève!… Il faut tenter de vivre! (Zrywa się wiatr!… Pora żyć!).

 

Zapewne znał Pan ten wiersz. Zasadniczy optymizm we wszystkim Pańskiego pióra, co przeczytałem, mimo sarkazmu, który nie uszedł mojej uwagi, każe przypuszczać, że Pan też musiał poczuć ów wiatr z francuskiego wiersza. Pan, który jako młody człowiek przeżył grozę drugiej wojny, najazd moich przodków na Polskę, brutalną politykę okupacyjną Himmlera i Franka, tę celową nikczemność, czyli utworzenie na polskiej ziemi najpierw gett dla Żydów, potem obozów zagłady. Polska i Niemcy, to było przez stulecia sąsiedztwo problematyczne, a w końcu – krwawe. Komu ja to mówię?

Panu, urodzonemu demokracie, który od tamtej pory odrzucał tyranię polityczną w każdej formie, a jako adept filozofii, miłośnik myśli krytycznej uodpornił się na wszelką ideologię. Panu, który zawsze pamiętał, jak się to wszystko zaczęło: od osławionego paktu Hitlera i Stalina i wszystkiego, do czego doprowadził – do masakry polskich oficerów w katyńskim lesie, do rozdarcia kraju przez smoki dwóch dyktatur i wreszcie, po zwycięstwie armii czerwonej, do sowieckiej hegemonii w tej pięknej, starej krainie kultury między Odrą a Bugiem, krainie nazywanej dziś Rzeczypospolitą Polską. Wojna się skończyła i jeśli ktoś wówczas, pośród ruin, odkrywał w sobie nowego Europejczyka, to musiał czuć tamten wiatr. Ja w każdym razie, dziecko zimnej wojny, słabe ciało w szponach nekropolityki, zawsze rozumiałem ów wers jako zachętę. Wezwanie do wyjścia z krainy cieni, ze stanu bezruchu wśród grobów, murów i pomników. Do tego, by się opierać rauszowi nicości, ze wzrokiem wybiegającym w morze, gdzie czas nabiera blasku, a marzenie staje się nauką.

 

Mówię do Pana, chociaż to absurdalne. Credo quia absurdum est: dzisiaj wiemy, że teologowie chrześcijańscy nigdy tak tego nie powiedzieli. Absurdem jest mówić do zmarłego (do cienia, jak wyraziłby się Dante), tak jakby wciąż tu był i mógł posłuchać. Ale być może wiara w środki (środki poetyckie) uświęca myśl. Wystarczy przecież pamiętać: jestem, dopóki myślę. Pan zaś jest, ponieważ jasno wyłuszczył nam Pan – w formie lirycznej – swoje myśli. I jest Pan, choć w nieco inny, powiedzmy: wyższy sposób, także dlatego, że my, którzy możemy o sobie powiedzieć: jesteśmy, nie zapominamy o Panu. Albo jak ostatnio sformułował to pewien przyjaciel: „Dowodu na twoje rzeczywiste istnienie dostarcza fakt, że ktoś o tobie myśli” (Ingo Schulze).

A więc jest Pan tutaj dla nas, czytelników, nawet jeśli Pańskie ciało dawno znajduje się gdzie indziej, a dusza je opuściła. Komu ja to mówię, stary kartezjańczyku?

Wraz z Pańskim Panem Cogito rozmyślałem o cierpieniu, o krwi, o postawie wyprostowanej, o piekle i o wartości poznawczej wierszy. Nawet o powrocie do rodzinnego miasta: „wszystko co ocalało / to płyta kamienna”.

Co Pan Cogito, Pańskie słynne alter ego, ma do powiedzenia o piekle, wiemy, wiedzą wszyscy czytający Pana we wszelkich językach. Najniższy krąg to „azyl artystów, pełen luster, instrumentów i obrazów. […] Cały rok odbywają się tu konkursy, festiwale i koncerty. […] Belzebub popiera sztukę. Zapewnia swym artystom spokój, dobre wyżywienie i absolutną izolację od piekielnego życia”. Wiemy również, co Pan osobiście sądził o problemie ciała i duszy, z którym filozofia borykała się tak długo (podmiot i przedmiot, duch i materia etc.). Oto otwiera się niewielka szczelina, a w niej myśl, która wykluwa się z rygorystycznego dualizmu jak pisklę – wszak dobrze jest, gdy poezja zygzakiem uchodzi przed filozofią i wymyka się aporiom – i być może to właśnie zachęciło mnie, by zbliżyć się do Pana w taki sposób. Za pomocą pośmiertnego listu.

dusza Pana Cogito [powiada Pan]
zachowuje się inaczej

za życia opuszcza ciało
bez słowa pożegnania

miesiące lata bawi
na innych kontynentach
poza granicami Pana Cogito

[…]

nikt nie wie kiedy wróci
może odeszła na zawsze

 

I dodaje Pan z właściwą sobie delikatnością:     

zapewne musi mieszkać
także w innych ciałach

 

Dalej w tonie ciut wyższym, z jeszcze większą empatią:

myśli o duszy tkliwie
myśli o duszy z czułością

 

Wreszcie w punkcie kulminacyjnym nie potrzeba łez, które człowiek zwykł przelewać z powodu swoich i wszelkich cudzych cierpień oraz występków:            

więc kiedy się zjawia
nieoczekiwanie
nie wita jej słowami
– dobrze że wróciłaś

 

To dosyć. To wystarczyło, żeby odtąd przysłuchiwać się Panu, Panie Zbigniewie, z uwagą. Jakim innym sposobem miałbym wytłumaczyć publiczności, której wciąż od nowa trzeba objaśniać działanie poezji (słowo liryka jest dla mnie podejrzane), jak to się stało, że Pańskie wiersze spadły na mnie jak grom z jasnego nieba? Zdobył mnie Pan – i to jest tajemnica działania na maksymalną odległość – za pomocą kilku trafnych słów. Wątpię, bym znał Pana tak dobrze już wtedy, gdy sam wdawałem się w rozmowę z wynalazcą cogito, z chevalier René Descartes’em, wskutek czego powstał długi epicki poemat.

Czy jakieś dusze ocaleją z pożaru świata, nie ma tu nic do rzeczy. Mam pewność, odkąd czytam polską literaturę współczesną – a nie tylko w niej łatwo odnaleźć Pańskie ślady – że wciąż jest Pan energicznie obecny.  

 

Nikt nie przechodził obojętnie obok Pańskich wierszy. Nikt z ludzi, którzy pośrednio lub bezpośrednio przeżyli katastrofę wzniosłych idei humanistycznych i reakcję pozostawionych samym sobie mas. Pan wcześnie zauważył, „że czarna tonacja literatury współczesnej ma swoje źródło w postawie, jaką zajmują twórcy wobec rzeczywistości”. Przestawienie akcentów w tej postawie czy wręcz jej zmiana nie były możliwe (tak samo jak nie można było odmienić samej rzeczywistości z piętnem katastrofy).  Co innego natomiast owo „ja”, które wciąż zanosi skargi, małe kwękające, kwilące, przypadkowe „ja” – zwycięstwo nad nim wydawało się niewykluczone. Czy istniał na nie przepis?

Istniała filozofia, w którą, jak widzę, obaj popadliśmy: „Filozofia dawała mi odwagę…”. Filozoficzne stanowiska i sprzeczne nurty stanowiły podstawę, ich śladem można było zdążać wstecz do antyku i znów retour ku nowoczesności, uwzględniając wszystko, co leżało porzucone na skraju drogi, co pominięto albo już odrzucono. To filozofia miała dla nas w zanadrzu rozmaite przepisy.

W myśl jednego z nich należało skupiać się na tym, co bezpośrednie. Według zasady: żyje się raz. To czyni z nas ontologów. Czyni z nas antropologów. Kronikarzy ostatniej godziny. I czyni z nas także – jeśli potraktujemy zadanie poważnie – poetów naszego czasu.

I stało się tak, drogi Panie Zbigniewie, że zaczynał Pan od zera. W każdym włóknie Pańskiej twórczości wyczuwa się ten nowy początek, to prostowanie pleców w chłodzie świata doszczętnie zniszczonego. Tę naglącą potrzebę nowego rozeznania w rumowisku, gdzie niegdyś kwitła cywilizacja (które było światem Marcela Prousta czy Józefa Czapskiego, jeśli wolno mi przywołać jednego z nielicznych ocalałych z Katynia, więźnia obozu jenieckiego w Griazowcu, wygłaszającego tam wykłady o Prouście, malarza i również poszukiwacza straconego czasu).

Historia Pana zawiodła i pozostało Panu tylko skupić się na całkowicie nowym początku. Uniwersalne współczucie, troska o stan sumień: ta etyka miała określić Pańską estetykę. Powrót do spraw prostych, elementarnych – na tym polegał przełom. Zwrócił się Pan ku rzeczom, jak guziki, stołek, stoły, martwe przedmioty, które są „zawsze w porządku i nic im, niestety, nie można zarzucić”. Takie było hasło, w tym kryło się rozwiązanie.

„Gdyby istniała szkoła literatury, jednym z podstawowych ćwiczeń powinno być opisywanie nie snów, ale przedmiotów”.

 

Zaczęło się od Pańskiego „Kamyka”. Nadal co rusz będzie trafiał do antologii, ten Pański „Kamyk”, jestem tego pewien. Oczywiście bez rodzajnika określonego, wolny od rygorów gramatyki i tym samym bliższy naturalnemu bezładowi w świecie rzeczy, wszelkich zjawisk w przyrodzie nieożywionej i ożywionej. I tak wszystkie słowa w Pańskich wierszach, a ściślej: wszystkie partykuły ekspresji, pisane z małej litery, bez kropek i przecinków, konsekwentnie zdehierarchizowane, stają się znakami równości – nie zrównywania; występują one jako elementy w równaniu, algebraiczne x, y, z, wymiary przestrzeni w ortogonalnym, kartezjańskim układzie współrzędnych. Gdy czyta się Pańskie wiersze, czuć tchnienie Bauhausu, ktoś mógłby to nazwać chłodem abstrakcji. Ale potem nagle pojawia się ciepło dłoni, czułość, jaką okazuje Pan swoim przedmiotom, a nawet – miłość. Kto poza Panem wpadłby na pomysł , żeby mówić do stołka „ty”?     

 

mały czworonóg na dębowych nogach

[…]

szary osiołek najcierpliwszy z osłów

[…]

– wiesz mój kochany byli szarlatani

 

Tylko tytuły, Drogi Wielbicielu Małej Litery, diabełki przeskakujące z epoki do epoki, między wersami, zawsze darzył Pan respektem i pisał z wielkiej litery. Dlaczego właściwie?

co sobie myślałeś skacząc
między słowami równymi sobie
na przykład wolność równość braterstwo
wszak było dla ciebie jasne co to znaczy
kiedy zostają już tylko imiona
Nike Napoleon Nikt
lub jakiś August Klaudiusz Kaligula Hiob
kiedy tymczasem w szczelinach
historii która nie znając kropek ni przecinków
alfabety przemierza w marszu
hebrajski grecki łaciński
niemiecki angielski
my i ty ZNIKAMY za życia[1]

 

Kamyk: mała skamielina, pozostałość po erozji, która nie oszczędza niczego na tej ziemi, wszystko rozdrabnia i zabiera, przeważnie do morza. Biorąc do ręki kamyk, wykonując ten prosty gest, można było pojąć samego siebie i problem historii, historii naturalnej, uniwersalny proces stawania się wszystkich rzeczy oraz istot żywych, nieprawdaż?

Raz tylko się wzdrygnąłem. Wspomina Pan o „fałszywym cieple” dłoni trzymającej kamyk.

Dlaczego jest „fałszywe”? Nie, bracie Zbigniewie, to ciepło nie może mieć w sobie nic fałszywego. Tylko ono opiera się temu, co także Pan poddaje krytyce w każdej linijce swojego wiersza: chłód klasyków, mizantropię formacji lodowcowych, zwanych historią. Klasycyzm, który nie widział, że żyłki w marmurze to pęknięte naczynia krwionośne niewolników, ślepotę klas panujących. Zbrodniczą, przeżartą zepsuciem mitologię Greków. Teologię chrześcijańską jako szkaradny szkielet, który się wznosi nad prostymi, niewinnymi gestami Galilejczyka. Uprawę filozofii z całym jej precyzyjnym meandrowaniem, przy użyciu twardych, bezbarwnych pojęć, które kręcą się w kółko. Grozę bajek napędzających strachu dzieciom i ideologii uwodzących narody. Obłąkańcze legendy o cesarzach, królach i dyktatorach, które odcisnęły piętno na Pańskich i moich czasach.

Kamyk albo dłoń, być albo nie być – oto jest pytanie i to nie dopiero od czasów Hamleta – ten kończy marnie u Pana, jak zauważyłem, w tym także sensie, że ostatnie słowo należy do Fortynbrasa. Ale to tylko, myślę, ironia wyższego stopnia i próbuję pojąć również to.

 

Zawdzięczam Panu wiele, drogi Zbigniewie. Jakże często był Pan, właśnie Pan, moim towarzyszem podróży. Podobał mi się chłodny, sprawozdawczy ton Pańskich wierszy, rzeczowy, krystaliczny styl Pana prozy, która przenosiła mnie do Włoch, do Holandii i Francji, zanim jeszcze mogłem tam pojechać. Kiedy pewnego dnia dotarłem do Orvieto i zobaczyłem w tamtejszej katedrze freski Luki Signorelliego, musiałem pomyśleć o Panu. Patrzyłem na Koniec świata mistrza z Cortony swoimi i Pańskimi oczyma i podobnie jak Pan z satysfakcją dostrzegałem rękę czytelnika – czytelnika Dantego. Patrzyłem na Zmartwychwstanie ciał, które, jak Pan powiada, „odbywa się na równinie płaskiej jak stół”. Znowu to porównanie – z meblem, ta perspektywa obejmująca rzemiosło i rzeczy proste. W tamtym czasie nawet nie zaświtała mi myśl, że współcześni niezmiennie należący do mojego świata i życia, jako, by tak rzec, ich składniki, mogliby nagle zniknąć, tak jak Pan w roku mojej wizyty w Orvieto. Czy już wtedy, przypatrując się nagim ofiarom końca świata (wraz z każdym człowiekiem, który odchodzi, odchodzi jakiś świat)[2], nie antycypował Pan swojego obecnego stanu, który właściwie nie jest stanem, lecz czymś niewyobrażalnie innym? O przedstawicielach ludzkości skazanej na żałosny kres w pożarze świata (synonim Holokaustu), który został tam ukazany, pisze Pan z aż nadto czytelną aluzją: „… tłum mężczyzn i kobiet z dziećmi na rękach. Pierwsze ofiary leżą na ziemi, a ciała ich mają ostateczną nieruchomość przedmiotów. Nad nimi strzępią się bezsilne gesty uciekinierów”.

Ledwie upadł Mur, pojechałem z Panem do Amsterdamu i tak jak Pan nie mogłem się nadziwić tulipanowej manii w złotym wieku. W Rijksmuseum przebiegłem obok obrazów Vermeera i Franza Halsa, żeby odnaleźć budzące grozę i sadystyczne fantazje martwe natury Johannesa Torrentiusa. Czasem książki są jak rozkazy. Czy wiem, co sprawiło, że stoję dzisiaj w tym miejscu? Mogę tylko mieć nadzieję, że był to głos rozsądku. Wydaje mi się znajomy, a brzmi, Panie Zbigniewie, wcale często tak jak Pański.           

 

Jeszcze jeden piruet: język nauki a formuły poezji. To Pan, choć nie tylko Pan, utwierdził mnie w przekonaniu, że przynależą do siebie i są od siebie współzależne. Jeden tylko przykład: „Podczas gdy główka plemnika dostaje się do komórki jajowej, witka nie szczędzi smagnięć, tak że komórka lekko się obraca i wić plemnika całkowicie wsuwa się do przestrzeni prewitellarnej. Siła ruchów wici nagle słabnie”. Znalezisko pochodzi ze standardowej pracy, kieszonkowego atlasu embriologii. Język jest obrazowy, energiczny, zgodzi się Pan? Czysta poetyka, apeluje się też do zmysłu dramatycznego. Wszystko jest tak plastyczne, że ma się wrażenie bezpośredniego udziału, jakby się było świadkiem świętego aktu zapłodnienia. Dziwnie brzmi tylko termin przestrzeń prewitellarna – odrobina łaciny, nic w tym złego[3]. Chodzi o cieniutkie, wypełnione płynem coś między uwolnioną komórką jajową a osłoną przejrzystą, która ją otacza. Misterium to misterium, ten akt jest nim i zawsze będzie, nawet jeśli setki studentów medycyny słyszą o nim po raz pierwszy, ziewając, na porannym wykładzie. Fachowy żargon w czystej postaci, z reguły działa odstręczająco. Służy jednak do opisu prapoczątku człowieka. Stąd pytanie: dlaczego by od czasu do czasu nie odświeżyć językowego repertuaru, jeśli to by pomogło odwrócić perspektywy? Proszę mi powiedzieć, bracie Zbigniewie, którego nigdy nie spotkałem?

A przecież nasze drogi mogły się przeciąć. Nie raz był Pan w Berlinie po upadku Muru. A ja, wreszcie zerwawszy się z uwięzi, swobodnie hulający po tej ziemi plemnik, gdzie się wtedy pałętałem? W Sienie, Arles, Amsterdamie, Orvieto, Rovigo – byłem tam troszkę później niż Pan, w innym czasie, jak my wszyscy, którzy krążymy w czasoprzestrzeni, nic o sobie nawzajem nie wiedząc.

„Nic nie jest bardziej oczywistym dowodem wolności człowieka niż jego dystans do siebie”, napisał Helmuth Plessner w socjologicznym studium Granice wspólnoty (1924). Jestem pewien, że spodobałoby się to Panu. Jak sam Pan powiada w krótkim komentarzu na temat liryki: „Uważa się powszechnie, że świętym prawem artysty jest jego ostentacyjny subiektywizm, manifestowanie obolałego «ja»”. Ale: „Bardzo wcześnie, bo prawie na początku mojej pracy pisarskiej, doszedłem do przekonania, że muszę zdobyć jakiś przedmiot poza literaturą”. Nie wiem, czy to wystarczy, żeby przejść przez życie jako pisarz, ale przez jakiś czas ja też trzymałem się tej chłodnej doktryny. Stąd też mój dzisiejszy list – który właściwie przemawia przeciwko niej. Przeciwko wszystkiemu, o czym poucza nas teoria entropii, absolutnej utraty energii, miara bezładu, czyli stanu, w jaki przechodzą wszystkie ciała i dusze.

 

Mówiąc to wszystko, właściwie chciałem powiedzieć Panu tylko: dziękuję. Ale zamiast tego piszę linijkę za linijką, choć nigdy nie dotrą one do Pana. Bierze się to z pomieszania wierszy i listów. No tak, listy nie były adresowane bezpośrednio do mnie, ale przecież do mnie trafiły. Ten list jest spóźniony o okrągłe dwadzieścia lat – a może o trzydzieści albo pięćdziesiąt, zależnie daty, którą chce się wyznaczyć w danej konstelacji historycznej. Byłoby niezręcznie opatrzyć go adresem: Powązki, Warszawa, Polska. Już tam Pana nie znajdziemy, Mistrzu, wiem o tym. Bo teraz przebywa Pan gdzieś hen w kosmosie i jest Pan rad – widzę, jak chytrze się  Pan uśmiecha – ponieważ Pana czytamy.        

Durs Grünbein

 

[1] Durs Grünbein mówi o tym fragmencie swojego listu, że to „właściwie nie wiersz, a jedynie graficzny przerywnik”. Wszystkie przypisy od tłumacza.

[2] Parafraza słów Gerharta Hauptmanna: „Wraz ze śmiercią każdego człowieka umiera jakiś świat, ale żaden człowiek nie umiera sam dla siebie. Każdy, kto od nas odchodzi, zabiera ze sobą część nas. Każdy, kto się pożegnał, trochę nauczył nas umierać”.

[3] W polskiej terminologii używa się pojęcia niełacińskiego: przestrzeń okołożółtkowa.