Niewierny Tomasz

Szacunek wobec „splątanej materii świata” to jedna z najpiękniejszych cech twórczości Herberta. Nasze życie – mówi poeta – nie daje się opisać z pomocą prostackich narzędzi ideologów: linii, kąta prostego. Jest splątane, niedocieczone, budzi niepewność, ale i nadzieję. Jest tajemnicą, gordyjskim węzłem…

ANDRZEJ FRANASZEK

Redaktor tomu Węzeł gordyjski oraz inne pisma rozproszone 1948–1998 Paweł Kądziela odszukał kilkaset tekstów, opublikowanych przez poetę w ciągu półwiecza na łamach czasopism, i opatrzył je instruktywnymi notami. To książka dopełniająca naszą wiedzę o autorze Struny światła, o Zbigniewie Herbercie – prozaiku, eseiście, publicyście.

Skała jak ramię pod głową

Węzeł gordyjski zbiera teksty różnorodne, stąd też podział na pięć części, w obrębie których zastosowano układ chronologiczny. Widać dzięki niemu artystyczny rozwój, ale też echa biografii twórcy. W latach 60. aktywność dziennikarska Herberta znacząco maleje – wtedy rozpoczynają się podróże i stypendia. W późnych latach 80. i 90. dominują teksty krótkie, czasem tylko punkty wyjścia do większych całości, które już nie powstały – to ślad zmagań pisarza z chorobą i bólem.

Pierwsza część zawiera prozę artystyczną, eseje, wypowiedzi o poezji. Dział rozpoczynają krótkie prozy, nazwane przez niespełna trzydziestoletniego twórcę „charakterami”, a publikowane pod pseudonimem Patryk w „Dziś i jutro” na początku lat 50. Już w dwustronicowym Augustynie, Sylwestrze, Anastazym czy Tymonie widać pierwociny herbertowskiego talentu – kondensację, zręczną frazę, niekonwencjonalne spojrzenie, padające choćby na autora Wyznań: „Jeśli zapytacie, co mnie u Augustyna najbardziej razi, odpowiem: oczy. Są one jak odwrócone lusterka – szare i opatrznie funkcjonujące; jakby nie miały odbijać światła, ale zwrócone były w głąb tego, który patrzy, w głąb Augustyna. Jest to tak dalece sprzeczne z istotą normalnych pospolitych oczu, że już na samym wstępie budzi uprzedzenie”. Łatwo zauważyć dążenie do rozwinięcia formy publicystycznej w prozę. Zamysł zrealizowany zostanie w autobiograficznym Początku powieści czy obozowym Gorzkim płatku róży, z bezlitosnym finałem o tonacji nieledwie Borowskiego.

Najobszerniejsza część II to artykuły związane ze sztukami pięknymi – recenzje wystaw i albumów, sylwetki artystów. Dziś właściwie zapomniana, w latach 1949–1966 plastyczna publicystyka była dla Herberta bodaj najczęstszą formą wypowiedzi. Przyszły autor Martwej natury… pisze dużo, dostrzegając wszystko, co ważne we współczesnym mu polskim życiu artystycznym i wystawienniczym. Bohaterami tekstów są Nikifor i Aleksander Gierymski, Kulisiewicz i Utrillo, Rembrandt, Cezanne i Ernst, Waliszewski, Pronaszko, Taranczewski, Makowski, Tchórzewski, Dunikowski, Potworowski i wielu, wielu innych, recenzent opisuje też wydarzenia egzotyczne, jak wystawy obrazów żołnierzy czy dzieci fińskich. Osobną całością jest publikowany w 1963 roku cykl felietonów, tworzący popularny zarys historii sztuki: od Lascaux poprzez Duccia, Giotta, Fra Angelico… po Velásqueza, odprysk z warsztatu twórcy, wydanego rok wcześniej, Barbarzyńcy w ogrodzie. W najgorszych stalinowskich latach Herbert-recenzent stara się zachować zdrowy rozsądek, nie poddaje ideologicznemu zacietrzewieniu, jeśli nie może wprost skrytykować socrealistycznego obrazu – ucieka w analityczny opis. Choć najbliższe było mu malarstwo „Dawnych Mistrzów”, broni tendencji awangardowych, artystycznych poszukiwań przed zadufanym niezrozumieniem widza, politycznym zawłaszczeniem czy banalizacją.

W większości to teksty krótkie, gazetowe recenzje, czasem przeistaczające się w felieton czy mikroesej. Często są już raczej dokumentem epoki, detalem do portretu samego Herberta niż samodzielnymi dziełkami (choć trudno nie zwrócić uwagi na zdania takie jak „upozowany model Gericault bliższy jest pudełka szachów niż stajni”, „różowa skała jest jakby ramię podłożone pod głowę”). W dużej mierze powstawały z potrzeby zarobku (w liście do Henryka Elzenberga pisarz zapowiada, iż będzie publikował co tydzień, by uzyskać „ryczałt, to znaczy stały dochód”), czasem jedno wydarzenie pozwalało zaistnieć kilku artykułom. I tak II Ogólnopolską Wystawę Plastyki z 1952 roku Herbert omawia w „Przeglądzie Powszechnym” jako Bolesław Hertyński, w „Dziś i jutro” jako Stefan Marthà, dla „Tygodnika Powszechnego” zaś – jako Patryk – buduje jeszcze typologię wystawowych widzów.

Część III gromadzi portrety pisarzy i recenzje książek. Tu również Herbert ukazuje szerokość zainteresowań – w 1951 roku zauważa kolejno: O naprawie Rzeczypospolitej Andrzeja Frycza Modrzewskiego, nowe wydanie Pana Tadeusza, tom wierszy Arnolda Słuckiego, Dziennik podróży do Polski Karola Ogiera… Obok recenzji (do formy tej zresztą Herbert powróci w latach 90. na łamach „Tygodnika Solidarność”) znajdziemy m.in. obszerny esej o poezji Czechowicza, wspomnienie o Kazimierzu Wierzyńskim czy fundamentalne przedstawienie własnego stanowiska moralno-politycznego, a więc drukowany w 1990 roku List do Stanisława Barańczaka. A także publicystyczną drobnicę, nieraz zgryźliwie żartobliwą, jak te rady z lat 60., dotyczące niedoborów papieru na rynku wydawniczym: „Jeśli nie można znaleźć nowych źródeł surowca, trzeba oszczędnie gospodarować posiadanym zapasem. Prasa doniosła (temat dla Mrożka), że piekarze radzą nad tym, aby nalepki na chleb zastąpić pieczątkami. Chociaż na pewno narażę się filatelistom, warto zastanowić się, czy olbrzymich wymiarów niektórych serii naszych znaczków pocztowych nie dałoby się uskromnić, nie tracąc nic z ich estetycznych walorów. Zwłaszcza że wybujałe egzemplarze utrudniają prawidłowe wypisanie adresu na kartach pocztowych”.

Wreszcie część IV – czyli omówienia spektakli teatralnych, lalkowych czy kabaretu Bim-Bom, porzucone przez Herberta na początku lat 60., kiedy i sam przestał pisać sztuki, a także piękny List do młodych aktorów (1995), studentów warszawskiej PWST. Oraz część V, zbierająca varia – jak korespondencje czy reportaże, w tym wypowiedzi stricte polityczne, petycje w obronie Kurdów i pułkownika Kuklińskiego czy refleksje o programie wyborczym AWS. Ciekawe, iż ten ostatni artykuł, z 1997 roku, nosi tytuł Uwagi Pana Cogito przy stole nakrytym obrusem… – jakby (widać to także w wierszach) pod koniec życia poeta i stworzony przez niego bohater zbliżali się do siebie coraz bardziej, rysy ich twarzy pokrywały z sobą.

Uczniowie czarnoksiężnika

Zbiór prezentuje więc teksty pisane przez Herberta w różnych okresach życia, traktowane niewątpliwie z niejednakową powagą, różnej wartości. Co spośród nich najistotniejsze? Warto zwrócić uwagę na kształtowanie się poetyki autora „Pana Cogito”, rozwój rozumienia celów i środków, charakterystycznych dla jego artystycznej dykcji. Punktem wyjścia jest odrzucenie spadku awangardy, opór wobec subiektywizacji poezji, uniemożliwiającej porozumienie między autorem i czytelnikiem. Już pod koniec lat 40., w szkicu o pięknym, pożyczonym z Lieberta tytule Od ciemnego słowa chroń nas…, Herbert dowodzi: „To, co robił Rimbaud, było poparte jego olśniewającą wyobraźnią i talentem. U wielu następców skarlało w pedantyczne reguły i suche schematy. Słowo jak wyzwolony żywioł w balladzie Goethego – nie chciało być posłuszne nieostrożnym uczniom czarnoksiężnika. (…) Słowo jednak musi powrócić do swego macierzystego portu – do znaczenia. Jest to już problem nie tylko estetyczny, ale i moralny. Nazywanie rzeczy i spraw ludzkich prowadzi do ich zrozumienia i osądu”.

W nieco późniejszej prozie Sylwester wypowiadający się w pierwszej osobie narrator krytykuje wiersze tytułowego bohatera, pełne metafor, rezygnujące z wywodu na rzecz wynalazczości i niespodzianki: „To tak, jakby ktoś budował kościoły z nagich gotyckich łuków, wstydząc się zwykłych cegieł i pospolitej zaprawy”.

Przekonanie, iż wiersz nie może być jedynie językowym eksperymentem, ale także i przede wszystkim rozmową z czytelnikiem, zostało w pełni dojrzale wypowiedziane przez Herberta dwie dekady później: „najbardziej w poezji współczesnej podobają mi się te wiersze, w których dostrzegam coś, co nazwałbym cechą przezroczystości semantycznej”, kiedy to „słowo jest oknem otwartym na rzeczywistość”. Autor Poety wobec współczesności broni jednocześnie poezję przed pułapką publicystycznego zaangażowania, przypomina o filozoficzno-religijnych powinowactwach, gdyż jej sferą „nie jest współczesność, przez którą rozumiem aktualny stan wiedzy społeczno-politycznej i naukowej – ale rzeczywistość, uparty dialog człowieka z otaczającą go rzeczywistością konkretną, z tym stołkiem, z tym bliźnim, z tą porą dnia, kultywowanie zanikającej umiejętności kontemplacji”. (Dodać tu by można, iż po latach Herbert sam doświadczył ciśnienia współczesności, kiedy to jego wiersze odczytywano na siłę w polityczno-publicystyczny sposób.)

Niewątpliwy wpływ na Herbertowskie rozumienie wiersza miała artystyczna praktyka i osoba Czesława Miłosza. Herbert poznał autora Ocalenia w 1958 roku, podczas swej pierwszej podróży do Francji i przez wiele lat traktował jako Mistrza, uczącego szacunku dla realnego świata, wiary w konkret, materię, jedynie poprzez którą (a nie poprzez spekulatywne konstrukcje) może odsłonić się duchowe oblicze rzeczywistości. Swego rodzaju śladem przyjaźni i fascynacji są w Węźle cytaty z wierszy Miłosza, przemycane – anonimowo oczywiście – przez sieci cenzury, jawną zaś deklaracją artykuł o wizycie w Polsce noblisty: „Dla mnie Czesław Miłosz był i jest jednym z najświetniejszych pisarzy naszego wieku i na pewno najwybitniejszym poetą piszącym po polsku. Wiem, że narażam się moim kolegom po piórze. Prawdy bywają cierpkie”. O późniejszych kolejach przyjaźni Węzeł gordyjski przypomina z kolei pogardliwą napaścią na Ziemię Ulro z 1994 roku…

Zaciśnięta pięść zmarłego

Ta przemiana stosunku do autora Zniewolonego umysłu przypomina o wielkim temacie miłości bliźniego, współczucia. Choć w gorączce i chorobie późnych lat życia nieraz zanika, ustępuje miejsca gorzkiemu rozczarowaniu czy zawiści, to przecież przez dziesięciolecia współczucie właśnie, współodczuwanie ze „skrzywdzonymi i poniżonymi”, określało horyzont Herbertowskiej poezji, dyktowało też szereg osobistych gestów pisarza.

Widać je wyraźnie w działaniach podejmowanych w latach 90., kiedy Herbert pisze np. do George’a Busha list z apelem o obronę masakrowanych Kurdów. Ale też znacznie wcześniej, gdy w roku 1957, omawiając numer „Twórczości” poświęcony literaturze francuskiej, cytuje fragment zamieszczonego tam szkicu Alberta Camus: „My, pisarze XX wieku, nie będziemy już nigdy samotni. Przeciwnie, powinniśmy wiedzieć, że nie wolno nam usuwać się poza zasięg ogólnej niedoli, i że jedyna rzecz, jaka nas może usprawiedliwić – jeżeli w ogóle może nas coś usprawiedliwić – to mówienie o tych, którzy tego robić nie mogą. Powinniśmy to zrobić za tych wszystkich, którzy cierpią”.
Postawa współodczuwania (od której już tylko krok do zaangażowania, do walki) najpiękniejszy prozatorski kształt uzyskała w niewielkim tekście Pakt z 1981 roku, odnajdującym gest czułości u podstaw kultury, w zaraniu cywilizacji, pośród – odsłoniętych łopatą archeologa – ludzkich szczątków z epoki kamiennej: „Zmarły spoczywał w tej samej pozycji co inni, podkurczone piszczele nóg, lewa ręka ułożona wzdłuż ciała, natomiast prawa spoczywała gestem pełnym czułości na szczątkach pięciomiesięcznego szczeniaka. Nieobecna skóra zdawała się rozmawiać z nieobecną sierścią”.

O temacie kolejnym przypomina szkic tytułowy. W Węźle gordyjskim Herbert posługuje się typową dlań formą apokryfu, docieka powodów, które skłoniły Aleksandra Macedońskiego, by zmierzyć się z zagadką, przede wszystkim zaś wskazuje symboliczne znaczenie słynnego gestu. Oto miejsce intelektualnego dociekania, ważenia racji, a także szacunku dla przedmiotów i ludzi, nawet jeśli reprezentują oni racje niezgodne z naszymi – zajmuje gwałt i przemoc. Aleksander „wprowadził do procesu myślenia element siły. Jak mógł przeoczyć fakt, że rozwiązywanie węzłów i problemów nie jest popisem atletycznym, ale operacją intelektualną, a ta zakłada zgodę na błądzenie; bezradność wobec splątanej materii świata, cudowną ludzka niepewność i pokorną cierpliwość”.

Szacunek wobec „splątanej materii świata”, tajemnicy w nim zawartej to jedna z najpiękniejszych cech twórczości Herberta: opierającej się ideologicznym uproszczeniom, niechętnej intelektualnym abstrakcjom (bo są podatne na kłamstwo i grzeszą brakiem szacunku dla cielesnej materialności naszego życia), utopiom wszelkiej maści, których twórcy pragną (przypominają tu, ironizuje Herbert, mitycznego Prokrusta) sprowadzić ludzi do idealnego wzoru, nie bacząc na konkretny ból i realną krew. Nasze życie – mówi autor Brewiarzy – nie daje się opisać z pomocą prostackich narzędzi ideologów: linii, kąta prostego. Jest splątane, niedocieczone, budzi niepewność, ale i nadzieję. Jest tajemnicą, gordyjskim węzłem, którego dotknął Aleksander, by przekonać się, że „jest to splot łyka, ciężki, twardy jak zaciśnięta pięść zmarłego”.

Górnicza lampka dotyku

„Zło jawiło mi się zawsze jako zło ucieleśnione – zawsze z ludzką twarzą” – mówi Zbigniew Herbert i jest to deklaracja znamienna. Z jednej strony zdaje się odrzucać metafizyczny dramat, poczucie grozy świata, sprowadzając rozmyślania o złu do etyki, prawa, kodeksu. Z drugiej – daje przekonanie, iż ze złem można walczyć, nie można odrętwieć w przerażeniu (nieraz pretekście dla usprawiedliwienia konformizmu czy tchórzostwa), trzeba przeciwstawiać mu świadomy wybór, dobrą wolę, współczucie.

Wypowiedź w ankiecie miesięcznika „Znak” napisał Herbert na kilka miesięcy przed śmiercią, co w naszym odczuciu nadaje jej szczególne znaczenie. Ale dominująca w niej postawa, którą można by nazwać zdroworozsądkową, pojawia się w światoodczuciu poety znacznie wcześniej. Zachować trzeźwość, nie poddać się zbiorowemu szaleństwu, nie przyjmować wmówień, odrzucić łatwe mitologizacje… Przeciwstawić im rzetelność, powagę myślenia i pracy. Ścigać błędy merytoryczne czy estetyczne potknięcia – autorów, tłumaczy, wydawców, samemu zaś deklarować: „Mogę pisać tylko o rzeczach, które znam i widziałem”.

Już w 1952 roku pisze Herbert do Haliny Misiołkowej: „Jak żałośnie ci ludzie się bawią, jakoś na oślep, byle nie myśleć, co przedtem i co potem. Chodzę po ulicach ze złą miną tego, który chce zepsuć zabawę, który chce mieć do końca przytomne oczy”. Dwie dekady później, we wstępie do wyboru własnych wierszy, deklaruje: „odnoszę się do uczuć z pewną podejrzliwością czy rezerwą, zbyt wiele bowiem w życiu widziałem wybuchów entuzjazmu czy wybuchów nienawiści w stosunku do osób czy spraw, które na to nie zasługiwały. I wtedy nieocenioną kontrolą jest kontrola rozumu”. Łatwo też przypomnieć sobie niepokój, jaki w Panu Cogito budziła muzyka – zagłuszająca głos rozsądku… Od chęci zachowania umiaru, pozytywnie rozumianego zdrowego rozsądku blisko już do sceptycyzmu, wątpienia, nieufności.
Postawę tę odnajdziemy nawet w pozornie nieistotnym szczególe, w przyjemności, z jaką Herbert-recenzent przegląda tzw. księgi pamiątkowe wystaw, aby skonfrontować dzieło z reakcją zwykłych odbiorców. To gest, który na wyższym poziomie stanowi jedno z przęseł artyzmu autora Króla mrówek – wyraziście obecny w jego poezji, apokryfach, eseistyce. W ten sposób bowiem bada się podszewkę mitu, usiłuje odnaleźć prawdę pośród stereotypów, odszukać – pod warstwami zmyślenia – konkretnego człowieka, jego życie i jego ból. Szukając figury, która symbolizuje obecny w tej twórczości dramat sceptycyzmu, nieustanne wahanie między wiarą i zwątpieniem, przywołać trzeba niewiernego Tomasza, który musiał dotknąć rany Jezusa, by uwierzyć w jego zmartwychwstanie. Pod koniec życia Zbigniew Herbert poświęcił mu dwa utwory. Węzeł gordyjski przypomina prozę Tomasz. Wiersz o tym samym tytule, niejako próbę usprawiedliwienia samego siebie, pamiętają czytelnicy Epilogu burzy:

Wskazujący palec Tomasza
górniczą lampkę dotyku
prowadzi z góry
ręka Mistrza

a więc dozwolone jest wątpienie
zgoda na pytanie.