Światła tej ziemi

Mistrz z Delft – choć złożony w dużej mierze z projektów niedokończonych, przerwanych, okolicznościowych, wyszperanych w archiwum poety – to Herbert w formie znakomitej, najlepszej.

ANDRZEJ FRANASZEK

Znajdziemy tu eseje, odczyty, podziękowania za nagrody. Wiersze i prozatorskie „małe szkice”, a wśród nich świetne Zdobycie Bastylii. Wreszcie wspomnienia, m.in. o ormiańskiej babci, Marii z Bałabanów, gdzie przy okazji pada to zdanie: „Powiedziałem, że traktuję Żydów tak jak innych, i to jest niepełna prawda. Traktuję ich z pewną zdecydowaną nadwyżką uczuciową”.

Cięższy rapier, cięższa śmierć

„Zrozumiałem, że Elsinor znaczy wszędzie, że jest to bezimienna przestrzeń, płaski stół, na który los rzuca kości”… Książkę otwiera szkic Hamlet na granicy milczenia, stylistycznie bardzo dojrzały, choć napisał go autor przed trzydziestką, a wysyłając Jerzemu Turowiczowi w 1952 r., opatrzył wyjaśnieniem „jest to moja pierwsza próba w trudnym rodzaju essayu”.

Hamlet to dla Herberta przede wszystkim artysta, „artysta tragiczny, artysta, który odkrył, że sztuka jego nie zbawi świata”. Wbrew stereotypowym opiniom nie oznacza to jednak, iż bohater Szekspira jest słaby, niezdolny do działania. Wybiera on natomiast własną drogę: „prawdziwie obłąkana Ofelia i nieprawdziwie obłąkany Hamlet wyrażają wielostronny bunt poety przeciwko zwyczajności świata. Istnieje bowiem pewna normalność nie do przyjęcia, normalność podła, wygodna, uległa wobec rzeczywistości, łatwo zapominająca. Jest ona powszechna dlatego, że jakieś prawo ekonomii wewnętrznej nie pozwala nam przeżyć rzeczywistości do końca, do dna, do najgłębszych odczuć i znaczeń. Ten sam instynkt zachowawczy w dziedzinie intelektualnej chroni nas przed zbytnią dociekliwością, przed ostatecznym dlaczego i po co. Hamlet jest zaprzeczeniem tej postawy”.

Historyczne i polityczne konteksty są tu oczywiste. Ale szkic jest bardzo ważny także dla samego Herberta – autora Trenu Fortynbrasa czy Potęgi smaku. Określa właśnie jego intelektualną, artystyczną, moralną postawę. Jeśli z dozą jeszcze może młodzieńczego, choć kontrolowanego patosu pisze „pochowany w pauzie huków armatnich i w naszym milczeniu ślubujemy Ci, książę, bezsenność, niepokój, żarliwość. Pochowany w małej przerwie ziemi i w najgłębszym miejscu pamięci ślubujemy Ci, książę, że kiedy przyjdzie czas próby, wybierzemy cięższy rapier i cięższą śmierć”, to przecież mógłby te słowa umieścić jako dewizę na własnym rycerskim herbie. Ponad dwie dekady później, w jednym z przemówień, powtórzy to prościej: „nawet w więzieniu historii, w jakim przebywam, można zachowywać się godnie lub mniej godnie”.

Szorstka skóra życia

W niedokończeniach, urwanych szkicach kryje się życiowy dramat – wieloletnie depresje Herberta, prześwity między nimi, gdy gorączkowo i mężnie pracował, mając świadomość, że czas jest ograniczony. Podobnym czasem darowanym były podróże – prawie zawsze obarczone kłopotami, trudnościami paszportowymi i wizowymi, zwyczajnym brakiem pieniędzy, zmuszającym do żelaznego rygoru. Diariusz grecki – czyli zapisy z pierwszej wyprawy do Grecji, w 1964 r., częściowo powstające na bieżąco, przy kawiarnianych stolikach, częściowo później przetwarzane – to właściwie esencja tekstu, jakby odcisk świata, jeszcze bez historycznych komentarzy, fabularnych pomostów. Widać tu doskonale, jak dalekie jest pisarstwo Herberta od bladych westchnień tzw. estetów, jak rządzi nim gęsta, zmysłowa ciekawość świata, pożądanie każące wtykać nos w rozłupaną ranę marmuru, szukać dotyku: „do mego stołu przysiada się wysoki mężczyzna ze strzelbą. Strzelbę opiera o blat stołu, zdejmuje z ramienia zabitego zająca i kładzie mi tuż przy ręce. Jeszcze jedno ouzo, żeby poczuć ciepłą, szorstką skórę życia”.

I szacunek dla materii, konkretu, z którego bierze się notowanie drobnych szczegółów, cen, rzetelna praca „dobrego rzemieślnika”, który powątpiewając w moc słów, z nutką autoironii opowiada: „zaczerniam papier notatkami, robię dziesiątki rysunków, zapisuję ceny, nazwy restauracji i nazwy potraw. Zbieram bilety wstępu, bilety trolejbusowe i prospekty. Jeśli tak dalej pójdzie, będę grzebał w śmietniku”.
A równocześnie prozę Herberta przenika przecież poetycki obraz, wyobraźnia, szczere wzruszenie. Jak podczas wizyty w Delfach, która przynosi poecie „thambos” – „święty dreszcz, który nawiedza człowieka w miejscach, gdzie naprawdę mieszkali bogowie”: „ptaki, tysiące ptaków. […] Czepiają się kolumn, wchodzą w otwory między kamieniami, skaczą po kamiennych posadzkach. Duszyczki pielgrzymów”.

Ginąca rasa amatorów

Wyobraźnia i miłość… „Opowiadam się po stronie ginącej rasy amatorów, ponieważ sam do nich należę. […] Chciałbym żyć pośród zmarłych artystów, podobnie jak żyję wśród otaczających mnie ludzi, kierując się sympatią, antypatią, kornym uwielbieniem, zapiekłą niechęcią […]. Pociąga mnie bardziej charakter, mniej mistrzostwo. Prostodusznie sądzę, że ani talent, ani czarodziejstwa warsztatu nie potrafią przesłonić pospolitej i miałkiej duszy artysty”.

Żeby móc mieszkać wśród zmarłych artystów, rozumieć ich dzieła, barbarzyńca z Północy został obdarzony imponującym darem wrażliwości, darem czystego widzenia, pozwalającym formułować własne sądy, wychodzić poza utarte hierarchie, pisać o mistrzu z Delft, czyli Vermeerze, ale też zdecydowanie mniej znanych – Avercampie, Pieterze Saenredamie, Willemie Duysterze. Właśnie wśród uwag o „małych mistrzach” znajdujemy zdania, które brzmią jak credo eseisty: „uprawianie historii sztuki sprowadzonej do rejestrowania form, stylów, technik i konwencji jest zajęciem dostojnie jałowym i solennie nudnym. Płodnym natomiast wydaje mi się trud zmierzający do tego, aby nawiązać dialog ze sprawcą dzieła, z jego niepowtarzalnym światem wewnętrznym, miłością, pasją, rozdarciem”.

Jakkolwiek patetycznie to zabrzmi, trzeba iść za ruchem serca. Wiele jest w pisarstwie Zbigniewa Herberta zapisów takich właśnie, niemających w sobie nic z czułostkowości, wzruszeń. Gdy ukazuje nam Minotaura, jednego z „proletariuszy mitologii”, gdy cytuje niezwykły napis z antycznej stelli nagrobnej: „trzymam na łonie ukochane dziecko mojej córki, tak jak wówczas za dawnych dni, kiedy rozmiłowanymi oczami patrzyliśmy w słońce. Teraz dziecko nie żyje i ja, Amfarate, która tuliłam je do piersi, też jestem martwa”, gdy wreszcie komentuje własny wiersz: „wsłuchiwanie się w głosy tych, co odeszli, dotykanie kamieni, na których pozostały na poły zatarte zapisy dawnych losów, wywoływanie cieni, aby karmiły się naszym współczuciem”.

Usłyszeć głos nawołujący z otchłani czasu, domyślić się rysów twarzy na zniszczonym posągu, uratować z niebytu… Walczyć o prawdziwy ból, a nie tylko „wodnistą melancholię”, o prawdziwe odczucie cudzego bólu, strachu, niepewności – „bo tak tylko można unieść ciężar świata”. Jesteśmy w kręgu słów najistotniejszych dla rozumienia samego Herberta, może wręcz jakiegoś sedna jego poetyckiej, ale i po prostu człowieczej, duszy. Sedna zazwyczaj skrywanego, przesłoniętego filtrem dystansu, ironii. Ale – wyjaśnia autor Mistrza z Delft – „podobnie jak ironia nie jest cynizmem, ale wstydliwością uczuć, to, co z pozoru wydaje się pesymistyczne, jest stłumionym wołaniem o dobro, o pomnożenie dobra, o otwarcie sumień”. I jeszcze, w innym miejscu, tworząc ciekawe, nieoczywiste, z pozoru może nawet sprzeczne, połączenie: „czym jest dla mnie poezja? WEHIKUŁEM PASJI I CNOTY”.

***

Jednym z pierwszych zawartych w tej książce szkiców jest Holy Iona, czyli Kartka z podróży, wysłana z miejsca, które pamiętamy wszyscy dzięki Modlitwie Pana Cogito – podróżnika. W połowie lat 60., na Hebrydach, kładąc w oknie lampę, notował Herbert słowa niepewnej nadziei: „nie wiadomo, co przyniesie przyszłość i jak długo trwać będzie rozdarcie świata. Ale dopóki w jedną bodaj noc roku światła tej ziemi będą się pozdrawiały, niecała chyba nadzieja jest pogrzebana”. Trzydzieści lat później, po śmierci Brodskiego, prosił w warszawskim kościele „o spokój duszy dla naszego brata Josifa, o wieczny odpoczynek i wiekuiste Światło”.

Między tym i tamtym światem, nad żmudnymi ziemskimi latami rozciągnięta, struna światła…