Świątynia, rzeźba i mit
Najprościej byłoby powiedzieć, iż Labirynt nad morzem to plon Herbertowskich wypraw do Grecji. Właściwiej: że jest to owoc szczególnej miłości, trwającej przez całe świadome życie pisarza.
ANDRZEJ FRANASZEK
Labirynt nad morzem nie ukazał się w postaci książkowej za życia Zbigniewa Herberta, choć maszynopis tego zbioru pisarz złożył w Czytelniku jeszcze w roku 1973 (wycofał zaś z tego wydawnictwa w stanie wojennym). Gdyby nie polityczno-wydawnicze okoliczności, książka ta następowałaby zatem po Barbarzyńcy w ogrodzie i przed Martwą naturą z wędzidłem – stanowiąc środkowe ogniwo eseistyczno-podróżniczej trylogii. Najprościej byłoby powiedzieć, iż Labirynt… to plon wypraw do Grecji, które Herbert podejmował od 1964 roku. Właściwiej: że jest to owoc szczególnej miłości, trwającej przez całe świadome życie pisarza, której początki ukazuje – zamykający książkę – szkic Lekcja łaciny. Oto uczniowie przedwojennego lwowskiego gimnazjum, wśród nich młody Zbyszek, zgodnie z klasycznymi wzorcami humanistycznej edukacji wgłębiają się w zawiłe meandry mowy Cycerona. Zmuszając do mozolnego obkuwania się, szkolny łacinnik jednocześnie zaszczepia im przecież uczucie do starożytnego Rzymu, sprawia, że narysowany na tablicy plan Forum Romanum będzie realniejszy niż zobaczone po latach fragmenty Rzymu. Herbert wraca do tego wspomnienia, stojąc na niegdysiejszych krańcach Imperium – przy Wale Hadriana w Brytanii. Wtedy niesie już w sobie wiedzę o dwóch apokalipsach; tej poznawanej z podręczników starożytnej historii, i tej doznanej na własnej skórze, gdy w 1939 roku do Lwowa „wkroczyli barbarzyńcy”.
Z czasem miejsce Rzymu zajmie w sercu i wyobraźni Herberta Grecja, jednak zakotwiczenie w starożytnym, klasycznym dziedzictwie będzie niezmiennie jednym z fundamentów jego twórczości. Dziedzictwie, dodajmy, na nowo odczytywanym, krytycznie reinterpretowanym – podobnie jak obraz Grecji w Labiryncie nad morzem, który daleki jest od idealizacji. Widać to choćby w eseju Sprawa Samos, który na przykładzie Aten czasów Peryklesa jednoznacznie ukazuje niezmienne w historii mechanizmy nieprawości, przemocy, brutalnego gwałtu, pokrywane częstokroć językiem obłudnym, sfałszowanym. „Nazywano więzienie – mieszkaniem, trybut – dopłatą, okupację – ochroną” – opisuje pisarz wydarzenia sprzed dwudziestu pięciu stuleci, przypominając przecież swym czytelnikom także o totalitaryzmach XX-wiecznych, jeszcze skuteczniej posługujących się nowomową. Podobnie jak w esejach wcześniejszych, z Barbarzyńcy w ogrodzie, także i tu Herbert łączy zwykle kilka wątków: informację i refleksję historyczną, uwagi o sztuce (greckiej, etruskiej, kreteńskiej…), obyczajowy, umiejętnie pochwycony szczegół, wreszcie perspektywę osobistą, odczucia człowieka, który ku ateńskiemu Akropolowi nie tyle podróżuje, ile pielgrzymuje. To właśnie o Akropolu – ze szkicu o tym samym tytule – mówi pisarz: „nie ma na świecie budowli, która tak trwale okupowała moją wyobraźnię”, to on też umożliwia mu opowiedzenie historii Grecji w miniaturze.
Od niego rozchodzą się kolejne kręgi-rozdziały książki. Labirynt nad morzem, poświęcony Krecie i pałacowi Minosa, gdzie Herbert – ścigając ducha sztuki kreteńskiej – rozprawia z rekonstrukcjami Evansa, odkrywcy Knossos. Szukający drogi ku zaginionej cywilizacji – O Etruskach, czy dedykowana „Magdzie i Zbyszkowi Czajkowskim”, a więc przyjaciołom i towarzyszom pierwszej podróży do Grecji, Próba opisania krajobrazu greckiego; ukazująca m.in. Mykeny i Delfy, z przekonaniem, że „grecka świątynia, rzeźba i mit wyrastają organicznie z ziemi, morza i gór”.
Jest tu Herbert doskonałym, barwnie opowiadającym narratorem, ale też sceptycznym, trzeźwym portrecistą, jak choćby wtedy, gdy spotykając współczesny grecki tłum, inny zgoła od upiększonego wizerunku z dawnych lektur, przypomina sobie historię Shelleya, który niegdyś przeżył podobne spotkanie: „myślę, że z anegdoty tej wysnuć należy jeden wniosek: narody mają ważniejsze, bardziej elementarne sprawy niż troskę, by upodobnić się do ideału wymyślonego przez romantycznych humanistów”. Tu – w szkicu Duszyczka – definiuje swoją wizję prawdziwej sztuki, niejako dopowiadając myśli wypowiedziane w słynnym wierszu Dlaczego klasycy: „nie opuszczała mnie wiara, iż wielkie dzieła ducha są bardziej obiektywne od nas. I one będą nas sądzić. Ktoś słusznie powiedział, że to nie tylko my czytamy Homera, oglądamy freski Giotta, słuchamy Mozarta, ale Homer, Giotto i Mozart przypatrują się, przysłuchują nam i stwierdzają naszą próżność i głupotę”.
W Labiryncie… odnajdziemy wspaniałe wyznania wiary Herberta-podróżnika, określające horyzont jego wrażliwości. Jak wtedy, gdy deklaruje, iż „nie ma innej drogi do świata, jak tylko droga współczucia”, czy wspomina: „nie będąc uduchowionym ponad miarę, poszukiwałem zawsze materialnych śladów, aby nawiązać porozumienie i przymierze. Dlatego nieodmiennie wzruszały mnie koleiny na rzymskich drogach, starte przez pielgrzymów stopnie katedry, znak muratora na kamieniu”. Ale także doznania niezwykłe, rzadko przesączające się do jego twórczości. Metafizyczny radykalny niepokój, odczucie pustki, grozę, będące może podszewką tak ważnej dla Herberta miłości do przedmiotu, dotyku, cielesnego doznawania świata:
Idę do miasta ulicą wiodącą pod górę, która wydaje się nieskończenie długa, choć świadectwo oczu temu przeczy. Wymiary świata zastygły i choć słyszę zgrzyt piasku pod nogami i stukot własnych kroków, nie poruszam się chyba wcale, zanurzony po głowę w upale, zatopiony w blasku. Zaczyna się bolesny ubytek realności. Widzę się teraz jak we śnie, z boku, bez możliwości porozumienia się z moim ciałem, poruszającym się jak wahadło, nieruchomy, przybity do białej przestrzeni, utrwalony raz na zawsze jak na fotografii, złapany w potrzask pozoru, z ciężkim cieniem za plecami. Długie lata prześladować mnie będzie ten obraz i wspomnienie wędrówki po stromej ulicy Handakos, obraz spętania – jakby to wówczas dotknęła mnie po raz pierwszy śmierć w oślepiającym słońcu południa. Wynająłem biały pokój z żelaznym łóżkiem, nad którym wisiał groźny święty Jerzy, mordujący smoka, i nie zwlekając, ruszyłem do muzeum, aby otoczyć się przedmiotami, wieloma przedmiotami, w nadziei że uda mi się zapomnieć o tym wstydliwym epizodzie i odrażającym uczuciu wytrącenia z rzeczywistości.