We wszystkich esejach Zbigniewa Herberta widać wielopłaszczyznowość, dążenie do niestereotypowych punktów, z których przygląda się światu, przykładania do rzeczywistości nieoczywistych kluczy.
ANDRZEJ FRANASZEK
Dorobek eseistyczny i prozatorski Zbigniewa Herberta mieści się w sześciu książkach. Są to tomy Barbarzyńca w ogrodzie (1962), Martwa natura z wędzidłem (1993), Labirynt nad morzem (2000) i Król mrówek (2001) oraz książki zbierające pisma rozproszone lub odnalezione w archiwum artysty: Węzeł gordyjski (2001) i Mistrz z Delft (2008).
Za życia pisarza ukazały się tylko dwie z tych książek, na co wpływ miały różne okoliczności. Zarówno nader umiarkowana życzliwość, z jaką odnosiły się do poety władze PRL-u, jak jego własne niedomagania, wieloletnia choroba, która spowalniała wszelkie prace. Dążność Herberta do komponowania zamkniętych cyklów, grupujących powstające latami utwory o podobnej tematyce lub formie. Pomysł Króla mrówek pojawił się prawdopodobnie na przełomie lat 70. i 80., większość tekstów doń została napisana w latach 90., ale całości pisarz nie zdążył już osiągnąć. (Gorszy los spotkał projektowaną Narzeczoną Attyli, z której ocalało tylko kilka próz). Wreszcie – ściśle związana z pisaniem konieczność podróżowania, np. do rozsianych po świecie obrazów Vermeera. Podróżowania, a może raczej pielgrzymowania, bo dla eseisty podróż była nie turystyką, ale – jak to określał – „zmaganiem się ze światem”. W bardzo przejmujący sposób ilustruje to opowieść Katarzyny Herbertowej. Oto stary, chory Poeta i jego Żona przyjeżdżają do Madrytu, gdyż on chce zobaczyć Velázqueza. Na miejscu, późnym wieczorem okazuje się, że w hotelach nie ma wolnych miejsc, choć taksówkarz obwozi ich cierpliwie dookoła miasta, co zresztą pożera większość oszczędności. W końcu autor Napisu chce jechać na policję, na co kierowca się nie zgadza i proponuje szpital. Herbert ma nadzieję, że może – chorego – przyjmą go na oddział, ale po dwugodzinnym badaniu jego stan zdrowia okazuje się niedostatecznie zły. Siedzą więc z żoną na plastikowych krzesełkach w poczekalni, on pilnuje ją, by nie zasnęła – spać w szpitalu nie wolno. W końcu ranek, docierają do Prado. On jest już zbyt słaby, by iść, więc ona wiezie go pod obrazy na wózku inwalidzkim…
Piękny i różny
Podróże zaczęły się w maju 1958 r., kiedy to autor Struny światła, zaopatrzony przez Związek Literatów Polskich w 100 dolarów stypendium, razem ze Sławomirem Mrożkiem i Ludwikiem Flaszenem wyruszył pociągiem z Warszawy do Paryża. Skromne stypendium uzupełniał, m.in. udzielając prywatnych lekcji łaciny i pilnując stoisk w paryskich Halach. Wtedy to poznaje Czesława Miłosza, w wyniku czego narodziła się wieloletnia przyjaźń poetów, która znacząco zaważyła na życiu Herberta. By zostać tylko przy kwestiach ściśle związanych z eseistyką, zauważmy, że przynajmniej jeden z rozdziałów Barbarzyńcy… zawdzięczamy wprost Miłoszowi, który swego młodszego kolegę wysłał do Orvieto, mając w pamięci własną jeszcze przedwojenną podróż, kiedy to oglądanie fresków Signorellego w tym mieście doradzał mu Jarosław Iwaszkiewicz. „No więc jestem tak jak kazałeś w Orvieto. Zgadza się wszystko: trawa na placu i katedra, którą obchodzę z wszystkich stron: zupełnie nie mogę sobie dać z nią rady – relacjonował w liście Herbert. – Sam rozumiesz, że oczy mi wyłażą i tylko w nocy wracają na swoje miejsce i to nie zawsze”.
Francja, Włochy, Grecja (po raz pierwszy w 1964 r.), Holandia, Anglia… Choć autor Sekwoi był też w Stanach Zjednoczonych, a nawet krótko tam wykładał, jego duchową ojczyzną, przestrzenią, którą pragnął przemierzać i poznawać, była Europa. Pisał: „podróżuję po Europie po to, aby z długich i dramatycznych dziejów ludzkich wydobyć ślady, znaki utraconej wspólnoty. Dlatego romańska kolumna z Tyńca koło Krakowa, tympanon z kościoła św. Petroneli koło Wiednia i płaskorzeźby w katedrze św. Trofima w Arles były dla mnie zawsze nie tylko źródłem przeżyć estetycznych, ale uświadomieniem sobie, że istnieje ojczyzna szersza niż ojczyzna swojego kraju”.
Zmaganie się ze światem mieściło w sobie i zwykłe trudności, jakie napotykał podróżnik zwykle ubogi, z trudem zdobywający wizy i przekraczający granice podzielonego kontynentu, i wyzwania stojące przed pisarzem, który chce oddać w słowie nie tylko historię miejsc czy ludzi, ale też blask obrazu, odcień koloru, materię świata. Pisarzem, który autoironicznie komentował: „pracuję jak dobry rzemieślnik ze szkoły naturalistów. Zaczerniam papier notatkami, robię dziesiątki rysunków, zapisuję ceny, nazwy restauracji i nazwy potraw. Zbieram bilety wstępu, bilety trolejbusowe i prospekty. Jeśli tak dalej pójdzie, będę grzebał w śmietniku” i któremu zawsze bliski był przede wszystkim konkret, świat dotykalny, zmysłowy. Skóra życia – w łyku wina, smukłej linii ciała przechodzącej kobiety, czy tym pulsowaniu zwierzęcej sierści: „do mego stołu przysiada się wysoki mężczyzna ze strzelbą. Strzelbę opiera o blat stołu, zdejmuje z ramienia zabitego zająca i kładzie mi tuż przy ręce. Jeszcze jedno ouzo, żeby poczuć ciepłą, szorstką skórę życia”.
Podróż to dla Herberta jednak także wybawienie, czasem ucieczka, możność przebywania „w miejscach które nie były miejscami mojej co-dziennej udręki” – co wyznawał Pan Cogito. Oraz, po prostu, zachwyt, radość, erotyczna właściwie zachłanność patrzenia i dotykania. Jak czytamy dalej w Modlitwie Pana Cogito – podróżnika: „dziękuję Ci Panie że stworzyłeś świat piękny i różny / a jeśli jest to Twoje uwodzenie jestem uwiedziony na zawsze i bez / wybaczenia”…
Droga współczucia
Barbarzyńca w ogrodzie rozpoczyna się w sposób symboliczny – od zstąpienia w głąb, do źródła, do początku europejskiej cywilizacji – jaskini w Lascaux, w której przetrwały naskalne prehistoryczne malowidła, genialne dzieła anonimowego artysty. A jednocześnie na kilku pierwszych stronach Herbert daje nam próbkę swojego stylu. Oto niespodziewany początek, gdy mowa nie o historii sztuki, ale o… truflach. Zaraz potem świetne poetyckie porównanie połączone z charakterystyczną dla pisarza niechęcią do urzędowych interpretacji i zachwytów: „głos przewodnika dukającego objaśnienia. Jest to głos sierżanta, który czyta Pismo święte”. I wreszcie ta finałowa pewność: „jestem obywatelem Ziemi, dziedzicem nie tylko Greków i Rzymian, ale prawie nieskończoności”. W kolejnych szkicach „obywatel Ziemi” ukaże świat grecki – żywy, pełen pasji i okrucieństwa; zlekceważy van Gogha, ironicznie określając go jako artystę fin de siecle’u – w Arles ważniejsi będą dlań Rzymianie; patrząc na wielkie katedry, zastanawiać się będzie nad życiem ich twórców, rzemieślników, kamieniarzy, którzy najbliżsi byli kamiennej materii tych duchowych budowli; zachwyci się winem z Orvieto; odnajdując Duccia i wynosząc go ponad Giotta, zmierzać będzie pod prąd „oficjalnych” hierarchii w historii sztuki, przykłady zaś wyniszczonych albigensów i templariuszy pozwolą mu śledzić uniwersalne mechanizmy historii. Wreszcie odkryje malarza dla siebie najważniejszego: Piero della Francesca, o którym powie, iż posługując się „poetyką powściągliwości i milczenia” – „nad walką cieni, konwulsjami, hałasem i wściekłością zbudował lucidus ordo, wieczysty porządek światła i równowagi”. Porządek duchowy i porządek sztuki, będący przeciwwagą dla przemijania, śmiertelności, codziennego chaosu, tego, co zawiera się w ostatnich zdaniach książki: „Znów jestem w ruchu. Śpieszę do śmierci. Przed oczami Paryż – hałas świateł”.
Sztuka – tym razem malarstwo holenderskie – będzie też tematem Martwej natury z wędzidłem, przynoszącej szkice m.in. o Torrentiusie czy Terborchu. Ale zamiarem eseisty jest tu wyjście poza szlak wiodący od Boscha do Rembrandta, zbliżenie się do życia mieszkańców Holandii, tego „wielkiego księstwa przedmiotów”. Poznawać więc będziemy dosłowną, a nie metaforyczną cenę sztuki, czy przyglądać się tulipanowemu szaleństwu, jakie ogarnęło XVII-wiecznych Holendrów. Najgłębszą warstwę książki stanowić będzie jednak przekonanie o sensie istnienia sztuki w ramach, a nie poza żywiołem życia. Jak wyjaśnia to Vermeer w jednym z pomieszczonych w książce apokryfów: „jeśli dobrze rozumiem moje zadanie, polega ono na godzeniu człowieka z otaczającą rzeczywistością, dlatego ja i moi cechowi bracia […] będziemy mówili światu słowa pojednania, mówili o radości z odnalezionej harmonii, o wiecznym pragnieniu odwzajemnionej miłości”.
Ta droga artysty do świata powróci w esejach greckich, zebranych w tomie Labirynt nad morzem. Obok „próby opisania krajobrazu greckiego” czy pozbawionego złudzeń ukazania okrucieństw antycznego świata, znajdziemy tu zapis doświadczenia fundamentalnego, odsłaniającego mroczną stronę świata, będącego dotknięciem nicości. Oto kilkanaście minut z pobytu na Krecie: „Idę do miasta ulicą wiodącą pod górę, która wydaje się nieskończenie długa, choć świadectwo oczu temu przeczy. Wymiary świata zastygły i choć słyszę zgrzyt piasku pod nogami i stukot własnych kroków, nie poruszam się chyba wcale, zanurzony po głowę w upale, zatopiony w blasku. Zaczyna się bolesny ubytek realności. Widzę się teraz jak we śnie, z boku, bez możliwości porozumienia się z moim ciałem, poruszającym się jak wahadło, nieruchomy, przybity do białej przestrzeni, utrwalony raz na zawsze jak na fotografii, złapany w potrzask pozoru, z ciężkim cieniem za plecami. Długie lata prześlado-wać mnie będzie ten obraz i wspomnienie wędrówki po stromej ulicy Handakos, obraz spętania – jakby to wówczas dotknęła mnie po raz pierwszy śmierć w oślepiającym słońcu południa. Wynająłem biały pokój z żelaznym łóżkiem, nad którym wisiał groźny święty Jerzy, mordujący smoka, i nie zwlekając, ruszyłem do muzeum, aby otoczyć się przedmiotami, wieloma przedmiotami, w nadziei że uda mi się zapomnieć o tym wstydliwym epizodzie i odrażającym uczuciu wytrącenia z rzeczywistości”. Znamienne, że bronią przeciwko „wytrąceniu”, przeciw rozpaczy czy – dalej – nicości są przedmioty i sztuka. Nieco podobne doznanie będzie dane Herbertowi podczas nocy na Akropolu, gdzie zobaczy kamienie walczące „z nacierającą pustką”.
To w tej książce wreszcie padną słowa, które mogłyby być mottem bodaj całej twórczości autora Rovigo: „nie ma innej drogi do świata, jak tylko droga współczucia”. Ton współczucia właśnie jest najpiękniejszą stroną Króla mrówek – „prywatnej mitologii”. Współczucia, będącego zarówno ruchem serca, czułością, jak wysiłkiem wyobraźni, starającej się przerzucić kładkę między mną a innym istnieniem. W najpiękniejszych fragmentach książki uderza czułość patrzenia na zaczerpniętych z greckich mitów bohaterów. Pogrążonego w rozpaczy Kleomedesa, wygnańca, oszalałą z bólu Hekabe czy Achillesa, gdy ten, widząc umierającą Pentezyleę, „jakby przymuszony obcą siłą, zapłakał – tak jak ani on sam, ani inni bohaterowie tej wojny nie płakali – głosem cichym i zaklinającym, niskopiennym i bezradnym, w którym powracała skarga i nie znana synowi Tetydy – kadencja skruchy”. Antajosa – w cieniu ramion którego „znajdą miłościwe schronienie wszyscy owi dziwaczni uchodźcy, którzy w bezlitosnych oczach tubylców przybierają postacie niepojętych odmieńców, a nawet potworów. Uratowali tylko dwa skarby – własną mowę i imiona brzmiące w obcych uszach jak błazeńskie dzwoneczki”. Atlasa, mogącego „zostać patronem nieuleczalnie chorych, patronem skazanych na dożywotnie więzienie, głodnych od urodzenia do śmierci, poniżanych, wszystkich wyzutych z praw, którą jedyną cnotą jest niemy, bezbronny, nieruchomy – do czasu – gniew”. Czy Tersytesa, którego „jedyną bronią było złorzeczenie, bunt bezsilnych – beznadziejny, ale właśnie dlatego zasługujący na podziw i szacunek”.
Z zarzuconego, a znajdującego się w kręgu tej książki tekstu przetrwały zdania: „mitologia, jakiej uczono go w szkole, napawała go odrazą, była bowiem tryumfem antropomorficznej bestii”, „nienawidził rasy zwycięzców i jego przymierze z pokonanymi wydawało mu się odziedziczone”. I rzeczywiście w ten właśnie sposób Herbert czyta mity – na bohaterów wybierając zwykle przegranych, postaci z drugiego planu, dostrzegając w nich patronów dla tych wszystkich, o których mówił w Przesłaniu Pana Cogito: dla „poniżonych i bitych”.
Rasa amatorów
We wszystkich esejach Zbigniewa Herberta widać wielopłaszczyznowość, dążenie do niestereotypowych punktów, z których przygląda się światu, przykładania do rzeczywistości nieoczywistych kluczy. Przekonanie, iż „uprawianie historii sztuki sprowadzonej do rejestrowania form, stylów, technik i konwencji jest zajęciem dostojnie jałowym i solennie nudnym. Płodnym natomiast wydaje mi się trud zmierzający do tego, aby nawiązać dialog ze sprawcą dzieła, z jego niepowtarzalnym światem wewnętrznym, miłością, pasją, rozdarciem, a także jemu tylko właściwą, jemu tylko wyznaczoną ścieżką doskonałości, którą szedł i o której zapomniał”.
Stąd znamienna deklaracja: „opowiadam się po stronie ginącej rasy amatorów, ponieważ sam do nich należę. Najzwyczajniej, tak jak wszyscy, bronię swojej racji istnienia. Chciałbym żyć pośród zmarłych artystów, podobnie jak żyję wśród otaczających mnie ludzi, kierując się sympatią, antypatią, kornym uwielbieniem, zapiekłą niechęcią — mało dbając o teoretyczne uzasadnienia tych arbitralnych ocen, bowiem głębokie uczucia opierają się na szczęście racjonalizacji”.