„Sferą działalności poety nie jest współczesność, przez którą rozumiem aktualny stan wiedzy społeczno politycznej i naukowej — ale rzeczywistość, uparty dialog człowieka z otaczającą go rzeczywistością konkretną, z tym stołkiem, z tym bliźnim, z tą porą dnia, kultywowanie zanikającej umiejętności kontemplacji. A przede wszystkim budowanie tablic wartości.”

WYPOWIEDŹ ZBIGNIEWA HERBERTA PODCZAS IX KŁODZKIEJ WIOSNY POETYCKIEJ W 1972 ROKU

Muszę wyznać, że temat naszego spotkania: poeta wobec współczesności, wzbudził moją reakcję negatywną dość natrętnym skojarzeniem z jałowymi pseudodyskusjami z okresu realizmu socjalistycznego, z całą obcą mi poetyką normatywną.

Na szczęście niewielu już jest takich (tak przynajmniej sądzę), którzy by bronili zarozumiałej i skompromitowanej tezy o poezji, która przekształca świat i dokonuje nagłych przewrotów w świadomości społecznej, i o poezji, której zadaniem jest zaangażowanie po jedynie słusznej stronie tak zwanej barykady.

Historia nie zna ani jednego przykładu, aby sztuka czy artysta kiedykolwiek czy gdziekolwiek zdołali wywrzeć bezpośredni wpływ na losy świata — i z tej smutnej prawdy wypływa wniosek, że powinniśmy być skromni, świadomi swej ograniczonej roli i siły.

Brzmi to jak wyznanie estety, jak zachęta do zamykania się w wieży z kości słoniowej, a ta postawa też jest mi najzupełniej obca. Idzie mi o przeciwstawienie się tyranii podziałów dychotomicznych, tnących skomplikowaną ludzką rzeczywistość, a także o wyznaczenie granic poezji — tak jak je pojmuję — bez uzurpacji, ale także bez kompleksu niższości.

Parę miesięcy temu wróciłem z Ameryki; w częstych rozmowach z wieloma moimi amerykańskimi kolegami pojawiał się stały motyw konieczności „zaangażowania”. Sam termin jest dostatecznie mętny, aby zniechęcić do używania go. Większość młodych ludzi na Zachodzie, parających się filmem, plastyką, literaturą, krzykliwie deklaruje, że jest po stronie różnie pojmowanej czy raczej odczytywanej „lewicy”. I często zastanawiam się, dlaczego dzieła będące wynikiem tej szlachetnej w swojej istocie postawy są niedojrzałe mentalnie, tak jakby głoszenie ideałów humanistycznych sprowadzało artystę w krainę banału. Zadawałem sobie po wielekroć pytanie, czyż nie jest karą zbyt okrutną to, że polityczna dobroduszność przekreśla wartość artystyczną dzieła.

W jednym ze swoich szkiców Tomasz Mann zastanawia się nad paradoksalną niejednolitością i sprzecznością ducha i jego stosunku do problemu człowieka. Duch — mówi Mann — jest wielowarstwowy i wszelki stosunek do spraw człowieka jest dlań możliwy, również niehumanistyczny czy antyhumanistyczny. Duch nie jest monolitem, nie stanowi zwartej siły, zdecydowanej kształtować świat, życie, społeczeństwo na swój obraz. Usiłowano wprawdzie — wywodzi dalej autor Czarodziejskiej góry — proklamować solidarność wszystkich intelektualistów — przedsięwzięcie całkiem niemożliwe. Nie ma głębszej obcości, nietolerancji bardziej wzgardliwej i pełnej nienawiści niż między przedstawicielami poszczególnych form myśli i duchowych dążeń. Wyobrażenie, iż duch z natury swej — że posłużę się tu terminem społeczno politycznym — stał „po lewej”, że zatem w zasadzie związany jest ideałem wolności, postępu, humanizmu, ma w sobie coś przypadkowego. Jest to przesąd często już obalany. Duch bowiem może równie dobrze stać „po prawej”, i to w zupełnej świetności. O genialnym reakcjoniście Józefie de Maistre, autorze książki Du pape, powiedział Sainte Beuve, że „z pisarza miał jedynie talent” — bardzo ładne zdanie, w którym obok przekonania uprzednio wyrażonego, że literatura i postępowość są identyczne, wypowiada się jednocześnie myśl, że przy największym talencie, najświetniejszym dowcipie i błyskotliwości stać się można piewcą rzeczy nieludzkich, kaźni, stosu, inkwizycji, słowem wszystkiego, co postęp i liberalizm nazywają królestwem ciemności.

Ześliznąłem się tutaj — ale zupełnie świadomie — na grząski teren polityki. Nasz świat bowiem, nasza współczesność określana jest w kategoriach polityki i nauki, a nie w kategoriach sztuki. Stąd biadolenie poetów, że są bezdomni — co jest prawdą (ale nigdy nie było inaczej), i próba nawiązania flirtu z polityką i nauką — a to już jest karygodne.

Sferą działalności poety, jeśli ma on poważny stosunek do swojej pracy, nie jest współczesność, przez którą rozumiem aktualny stan wiedzy społeczno politycznej i naukowej — ale rzeczywistość, uparty dialog człowieka z otaczającą go rzeczywistością konkretną, z tym stołkiem, z tym bliźnim, z tą porą dnia, kultywowanie zanikającej umiejętności kontemplacji.

A przede wszystkim budowanie wartości, budowanie tablic wartości, ustalanie ich hierarchii, to znaczy świadomy, moralny ich wybór z wszystkimi życiowymi i artystycznymi konsekwencjami, jakie z tym są związane — to wydaje mi się podstawową i najważniejszą funkcją kultury.

Od tego zadania nie zwolni nas polityka, która jest grą szans i coraz częściej strategią, autonomicznym mechanizmem niepowiązanym z rzeczywistością, a nie tym, czym powinna być: czynieniem miejsca dla ludzkiej inicjatywy i dzielności.

Próba nawiązania przez artystę dialogu z nauką daje najczęściej, jeśli nie zawsze, efekty opłakane, po prostu dlatego, że obraz świata fizyków jest nieprzetłumaczalny na język sztuki. Od awangardy, od futurystów jesteśmy bogatsi o jeszcze jedno rozczarowanie: runął mit, który w postępie wiedzy upatrywał gwarancję rozwiązania problemów i niepokojów ludzkości. Raj pozytywistów okazał się pusty.

Z tych bardzo ogólnych i, zdaję sobie sprawę, dość banalnych dywagacji chciałbym przejść do sztuki rymotwórczej.

Otóż nie mając pretensji do nieomylności, a wypowiadając tylko moje predylekcje, chciałbym powiedzieć, że najbardziej w poezji współczesnej podobają mi się te wiersze, w których dostrzegam coś, co nazwałbym cechą przezroczystości semantycznej (termin zapożyczony z logiki Husserlowskiej). Owa przezroczystość semantyczna jest to własność znaku polegająca na tym, że w czasie używania go uwaga jest skierowana na przedmiot oznaczony i sam znak nie zatrzymuje na sobie uwagi. Słowo jest oknem otwartym na rzeczywistość.

Mniej natomiast (a czasem zupełnie nie) podobają mi się wiersze gęste od metafor o wydziwnionej składni, „wiersze przedmioty”, poza którymi nic nie widać, których celem jest zatrzymanie uwagi czytelnika na mistrzostwie autora.

Stąd postulat prostoty, który najpiękniej wyraził w swojej modlitwie Tomasz Morus, i bardzo się dziwię, że nie stanowiła ona dotychczas ważnej części manifestu poetyckiego:

Zechciej mi dać duszę której obca jest nuda,
która nie zna szemrania, wzdychań i użalań
i nie pozwól, ażebym kłopotał się zbyt wiele
wokół tego panoszącego się czegoś, które nazywa się „ja”.

Panie, obdarz mnie zmysłem humoru,
daj mi łaskę rozumienia się na żartach;
ażebym zaznał w życiu trochę szczęścia
a innych mógł nim obdarzyć.

Pierwodruk: „Odra” 1972, nr 11.