Bez tytułu, czyli Zapiski redaktora

Herberta cechowała maksymalistyczna świadomość obowiązków twórczych, wyostrzony samokrytycyzm artystyczny.

BARBARA TORUŃCZYK

Ofiarowując mi album Vermeera, Zbigniew Herbert wyrysował bukiet kwiatów i napisał: Idealnej, lecz niestety idealistycznej redaktorce… Poza tym czułym żartem, nie mam specjalnego tytułu do tego, żeby dzielić się wspomnieniami o Herbercie. Będą to zatem spostrzeżenia redaktora.

Zbigniewowi Herbertowi poświęciliśmy 68 numer „Zeszytów Literackich”. Ukazał się ponad rok po śmierci poety. Poczucie obowiązku zrobienia takiego zeszytu miałam od razu. To zresztą jest smutna tradycja naszego pisma. Po śmierci Konstantego A. Jeleńskiego opracowaliśmy numer w hołdzie temu naszemu wielkiemu przyjacielowi i współpracownikowi; potem przyszła kolej na zeszyty poświęcone Józefowi Czapskiemu, Josifowi Brodskiemu, Krzysztofowi Jungowi. Praca nad taką publikacją wymaga czasu. Potrzebny jest dystans, uzyskanie nowego spojrzenia. Trzeba zebrać nieznane dokumenty, listy, fotografie. Dotrzeć do ineditów.

Katarzyna Herbertowa, wdowa po poecie, krucha i czuła, okazała tu wielką siłę i determinację. Jej oddanie dla Herberta widzieliśmy podczas jego choroby. Po śmierci poety, objawiło się ono w niezwykle świadomym i odpowiedzialnym stosunku do jego dzieła. Szybko doprowadziła do otwarcia archiwum. To wymaga hartu i odporności. A także pewnych zaplanowanych, długotrwałych czynności, konsekwencji, zdecydowania.

Towarzyszyła mu przez ponad 30 lat. Herbert nie wystawiał tajników pisarstwa na światło dzienne, Katarzyna Herbertowa wie najwięcej, zarówno jeśli chodzi o przebieg życia, jak o twórczość. Kiedy przystępowaliśmy do pracy nad numerem poświęconym Herbertowi, ona i Piotr Kłoczowski, który na jej prośbę porządkuje archiwum poety, zdołali już na tyle zorientować się w ładzie, jaki papierom nadał sam Herbert, że mogli nam udostępnić część ineditów. Przez moje ręce – ręce redakcji „Zeszytów Literackich” – przeszła tylko ich część.

Oczywiście, kiedy ma się do czynienia z twórczością nieopublikowaną, nasuwa się wiele pytań. Należy rozstrzygnąć, dlaczego Herbert nie ogłosił drukiem tych utworów za życia, na ile są skończone, zastanowić się, czy drukując je, łamiemy wolę poety. Cechowała go maksymalistyczna świadomość obowiązków twórczych, wyostrzony samokrytycyzm artystyczny. Decydował się na druk dopiero, kiedy miał przekonanie, że utwór jest godny, powiedziałabym, pierwszej inspiracji – że jest na poziomie ideału artystycznego. Dlaczego pewne rzeczy chował do szuflady? Jak wiadomo, nie zawsze miał gdzie drukować, okresowo jego nazwisko było objęte zakazem publikacji. Inne utwory odkładał na bok, bo zamierzał do nich wrócić, chciał dopracować ich kształt. O niektórych zapominał, mogły się zapodziać w papierach: Herbert prowadził nieuporządkowany tryb życia, przez lata był bezdomny, wiele podróżował. Chorował. Wtedy również zarzucał sprawy wydawnicze, nie był w stanie się nimi zajmować. Katarzyna Herbertowa mówi, że lubił coś schować „na potem”: być może lękał się czasowej niemocy, której nie chciał ukazać, być może lubił zaskakiwać, być może dbał o ciągłość dzieła drukowanego.

Sam niemal nie komentował własnej twórczości. Zacierał ślady: na ogół nie stawiał dat lub w druku je usuwał, a z rękopisów wymazywał. Trudno jest ustalić, co kiedy było napisane, zarówno w odniesieniu do utworów, które opublikował, jak w odniesieniu do ineditów odnalezionych w archiwum. Uważał prawdopodobnie, że powinny istnieć tylko te utwory, które są obdarzone siłą artystyczną, uderzają, bronią się w sposób oczywisty jako dzieło; wszelkie dodatkowe wyjaśnienia biograficzne, historyczne, sentymentalne, dotyczące kontekstu, w jakim dana rzecz powstała, są zbędne i może nawet niedopuszczalne z punktu widzenia wymogów artystycznych. Był też pisarzem, który nie dbał lub nie zawsze dbał o sam druk. Nie był niecierpliwy, jeśli nie mógł ogłosić utworu zaraz po napisaniu, potrafił odłożyć go na całe lata. Tu nie chodziło o wiarę czy brak wiary we własną twórczość. Cechowała go, rzadka wśród współczesnych artystów, wiara w „czyściec szuflady”; przekonanie, że po jakimś czasie autor widzi swój utwór w pełniejszym świetle i trafniej go ocenia. Znając jego listy, wymieniane z Henrykiem Elzenbergiem w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, nabieramy przekonania, że potrafił patrzeć na swoją twórczość w sposób stoicki, zrównoważony. To był dla niego ważny aspekt życia, ale nie jedyny i nie wyłączny; starał się raczej osądzać życie innymi kryteriami i artystycznym nie przyznawał priorytetu.

Opracowując do druku jego twórczość znalezioną w archiwum, należy pamiętać, że są tam również dzieła, co do których wartości nie był przekonany. Uważał zapewne, że je poprawi, dopracuje. Wracał do nich, przerabiając je, jak malarz, który z przywiązania do pierwszej wizji, latami przemalowuje obraz. Są także utwory, które przetrzymywał może z nadzieją, że pewna droga artystyczna, przed nim zamknięta, kiedyś się otworzy – mam tu na myśli zwłaszcza erotyki. Sporadycznie chodziło zapewne o dokumentację intymną pewnych ważnych ze względów osobistych przeżyć, związków. Jako artysta, Herbert był nadto surowy, wstrzemięźliwy i wymagający, aby chcieć im nadać istnienie publiczne. Poczynił szereg zastrzeżeń, zakazując druku niektórych utworów, głównie młodzieńczych. W archiwum znaleźć można także szkice niedokończone i szkice wierszy. Wiemy skądinąd o dwóch niewydanych zbiorach esejów i nieopracowanej korespondencji.

Jaką obrać metodę, przygotowując do druku inedita Herberta? W „Zeszytach Literackich” ogłosiliśmy ich sporo. Przy każdym odnalezionym czy przekazanym nam utworze trzeba zadać pytanie: dlaczego Herbert go nie opublikował? Odpowiedzi są różne. Nie zawsze potrafimy je sformułować, w większości przypadków są to hipotezy. Rozstrzyganie tego typu wątpliwości należy do historyków literatury. To jest praca na lata. Od tego są tzw. wydania dzieł wszystkich w formie klasycznej, z wariantami, przypisami, kalendarium. Artysta tej miary co Zbigniew Herbert takiego wydania niewątpliwie się doczeka. Nasza rola jest tu cząstkowa. Niemniej, można osiągnąć niekiedy pewność. Staraliśmy się o nią, publikując 68 numer „Zeszytów Literackich”. Odnaleźliśmy cztery utwory z słynnego cyklu Pan Cogito. Herbert był poetą, który „myślał cyklem”: Pan Cogito towarzyszył mu całe życie, nie opuścił go po ogłoszeniu w Czytelniku w 1974 r. pierwszego zbioru; odzywa się do nas jeszcze w ostatnich tomach. Dlaczego Herbert nie opublikował tych czterech utworów spoczywających w archiwum? Nie udało nam się tego wyjaśnić. Wiemy jednak, że ukazały się w wydaniu niemieckim, w tomie opracowanym przy ścisłej współpracy poety z tłumaczem. Istnieją spisy utworów przeznaczonych do druku, sporządzone przez Herberta. „Nasze” utwory na nich figurują. Wniosek, że dla autora należą one do całości jego dzieła, jest więc uprawniony. Powinny znaleźć się w pełnym polskim wydaniu, zbierającym cały cykl.

Opracowując numer „Zeszytów Literackich” w hołdzie Zbigniewowi Herbertowi, trafiliśmy na inne przeszkody. Chcieliśmy dać jego portret szkicowany przez ludzi, którzy go znali. Zamieściliśmy kilka wspomnień, żeby oświetlić postać i dzieło Herberta z różnych punktów widzenia, różnymi reflektorami. Josif Brodski pisze jako amerykański poeta laureatus, który chce wykorzystać wyróżnione miejsce, jakie zajął w kulturze tego kraju po to, aby w ojczyźnie masowej kultury upowszechnić wielką poezję. Brodski pragnął, żeby w każdym motelu i supermarkecie można było znaleźć tom wierszy. Do najwyżej cenionych przez niego poetów należał Herbert. Chciał sprawić, by kilka wierszy Herberta, które sam wybrał i przełożył, stało się lekturą obowiązkową w szkołach. Drukowany przez nas szkic, pierwszy, jaki Brodski napisał w charakterze poety laureata owładniętego misją upowszechnienia poezji w USA, jest wprowadzeniem do tych wierszy. Obraz Herberta jako ważnego poety europejskiego znajdujemy u Konstantego A. Jeleńskiego w tekście napisanym, kiedy Herbert był jeszcze młodym poetą, nieznanym na Zachodzie. Podobnie jak Brodski, Jeleński chce pokazać go światu, wytłumaczyć, dlaczego jest on wielkim poetą i dlaczego powinni się nim interesować wydawcy zachodni. (Innym szczodrobliwym przyjacielem i mistrzem, który utorował Herbertowi drogę do wydawców w USA był Czesław Miłosz, jego pierwszy i najważniejszy tłumacz). We wspomnieniach pisanych bezpośrednio po śmierci Herberta, Wojciech Karpiński wskazuje na rolę Herberta w naszym życiu i pisze o swoim kontakcie z nim: ilekroć czyta niektóre jego wiersze czy szkice, ilekroć staje przed pewnymi opisanymi przez niego obrazami, w pewnych muzeach, widzi twarz Herberta, obcuje z nim – za pośrednictwem jego dzieła. Piotr Kłoczowski określa pewne niepospolite cechy charakteryzujące Herberta jako człowieka i artystę.

Zamieściliśmy również przepiękny tekst Adama Zagajewskiego, powstały już po jakimś czasie po śmierci Herberta. Wyróżniam go, ponieważ jest to obraz kreślony zarówno przez poetę, jak przez przyjaciela. Adam Zagajewski wykazuje się czułym, wnikliwym, głęboko ludzkim rozumieniem Zbigniewa Herberta. To nie było łatwe.

Wspominając Herberta, uświadamiam sobie, jak trudno było go poznać, jak niechętnie dopuszczał do bezpośredniego kontaktu i jak rzadko ten kontakt polegał na wymianie zdań; rzeczywistym spotkaniu. Najszlachetniejsze zrozumienie osiągało się przez jego dzieło; tak czynił Wojciech Karpiński. Herbert, wydawałoby się, chciał tego właśnie rodzaju więzi, oczekiwał wysiłku, pełnego kontaktu intelektualnego, partnerstwa. W stosunkach osobistych zrozumienie utrudniał. Był uroczy, dowcipny, kokietujący. Na ogół aranżował wielkie przedstawienie, w którym wykazywał się i sztubactwem (zwłaszcza jako enfant terrible czy artiste maudit), i wielkim znawstwem literatury, sztuki, życia. To były spektakle niezapomniane, ale zarazem Herbert zawsze tworzył pewną przesłonę między sobą i rozmówcą. Potrzebował maski. Uprawiał ten swoisty uwodzicielski teatr, roztaczał pióropusze cudownej wrażliwości ludzkiej, wiedzy, wdzięku osobistego, lecz kontakt bezpośredni był raczej wykluczony. To był człowiek prawdopodobnie głęboko raniony bardzo wcześnie, który się zawsze zasłaniał. Na przeszkodzie stała też jego duma. Może, także, ambicja. Nie chciał, jak sam mówił, brać od ludzi, raczej lubił dawać, lubił rozumieć i z delikatnością i dyskrecją ofiarowywał zrozumienie. Zarówno w sztuce, jak w życiu wykazywał się darem empatii. Natomiast sam nie chciał być obiektem rozumienia, nie lubił być obiektem dociekań, dopytywania. Rzadko udzielał wywiadów i na ogół nie mówił w nich o sobie wprost, zmieniał temat, odsuwał go od siebie.

Było to zgodne z jego najgłębszymi predylekcjami filozoficznymi: psychologia, młodopolskie czy psychoanalityczne obnażanie duszy nie było dla niego. Przyszedł do nas gotowy, ukształtowany, z głębi czasów. W tym przypadku – z antyku. Dotyczyło to również zasad życia. Herbert nakładał ogromne obowiązki na siebie i na każdego. Widział los ludzki, i swój, w skali dramatycznej i w skali cnót, powiedziałabym, najstarszych i najprostszych; starszych niż ewangelia, wywiedzionych ze stoickiego pojmowania życia. Wysoko stawiał opanowanie i wytrwałość: dzielność. Sam był dzielny. Zarówno wobec choroby i cierpienia fizycznego, jak w ubóstwie; zarówno wobec swojej nieobliczalnej muzy, jak w życiu na marginesie, w opuszczeniu. Dumy, odwagi, męstwa uczył nas swoim przykładem i swoją poezją. Ale zarazem nakazywał:

kochaj źródło zaranne
ptaka o nieznanym imieniu dąb zimowy

światło na murze splendor nieba.

I tę świeżość wrażeń i odczuć, odruch serca starał się zachować jako człowiek.

W gorszych chwilach był poetą wielkiej skargi na małość świata. Zwłaszcza (wobec mnie) – na małość wydawców. Kontakt z nim był wówczas uciążliwy: zarzucał sieć skonstruowaną z oskarżeń i łowił w nią rozmówcę, osaczał słowami, dławił. Był wtedy dumnym artystą upominającym się o swoje prawa; rozdzielał razy wydawcom, jakby chłostał kupców w świątyni, w czym zresztą miał wiele racji. Rozmówca, zdjęty współczuciem i zgrozą, nie miał tu swojej roli; wysłuchiwał.

Zaprzątnięty losem innego „przeklętego artysty”, Jana Lebensteina, potrafił tak sugestywnie domagać się dla niego natychmiastowej akcji pomocy, że pod koniec wizyty widziałam jedną tylko przeszkodę: czy zdołam poruszyć Hockneya, w końcu (wówczas) hedonistę, niedolą Lebensteina. Hockneya, muszę wyjaśnić, znałam tylko z jego dzieła. Herbert o tym wiedział. A jednak mój chytry podstęp (bo go w końcu wymyśliłam) nie wydał mu się naiwny; przyniósł nam ulgę, jakby stanowił jakieś rozwiązanie. Pomysł, że można Lebensteina uratować, mógł zaświtać w umyśle bliźniaczym, na równi nękanym. Katarzyna Herbertowa mówiła, że są jak dwaj bracia. Od własnego losu nie udało się uchronić ani Janka, ani Herberta.

W dobrych czy w złych chwilach, dewizą Herberta w stosunkach osobistych mogłyby być słowa: Noli me tangere. Również jego życie było dla otoczenia mało przejrzyste. Okresami niemal przechodziło w stan lotny, Herbert przemieszczał się wówczas do wielu odległych miejsc szybko i łapczywie, jakby poruszał się na czarodziejskim dywanie napędzanym nieznaną energią. O tych podróżach z reguły mało kto wiedział. Nawet dzisiaj nie posiadamy kalendarium jego życia, takiego, jakie opracowano np. po śmierci Jerzego Turowicza. O tym, co Herbert widział, dokąd podróżował, jakie muzea zwiedzał, co czytał, dowiadujemy się z jego szkiców. Lub z listów, jeszcze nie zebranych, które zresztą także nie dają pewności. Herbert mylił daty dzienne i roczne (nie zawsze, oczywiście, ale należy się mieć na baczności). Zmieniał plany, pasje, nastrój. Tłumacząc, dlaczego nie stawił się na umówione spotkanie lub nie napisał obiecanej recenzji, podaje przyczyny, które dla postronnych brzmią zagadkowo. A które przynajmniej w części były prawdziwe, jak np. wypadek samochodowy u granic Jugosławii, któremu uległ, zmierzając autostopem do Grecji na wspólną wyprawę z przyjaciółmi.

Herberta i Zagajewskiego wiązała wieloletnia przyjaźń, głęboka i szczególna. Była to przyjaźń starszego poety z młodszym, wstępującym dopiero na tę drogę. Później nabrała innych odcieni, młodszy zaczął się opiekować starszym, starszy miodowym głosem udzielał mu przestróg, jak w wierszu Widokówka od Adama Zagajewskiego. Obaj w głębokim, egzystencjalnym sensie znali los poety na uchodźstwie. Wiedzieli, co to znaczy „pisać dla garstki wyznawców”. Zaznali trudu wspinania się „nie po swoich schodach”, dobijając się do drzwi obcego świata wydawniczego. Obaj tęsknili do ładu Lwowa, z którego czuli się wypędzeni.

W przypadku Herberta nie chodziło tu o utratę miasta „jako formy życia”, jak to określił Tomasz Mann w odniesieniu do swojej patrycjuszowskiej Lubeki. Z punktu widzenia spraw bytowych, pobyt Herberta w żadnym mieście nie był udany. Zawsze mieszkał w warunkach najzupełniej elementarnych. Zawsze się tułał, nie miał własnego mieszkania – Katarzyna Herbertowa urządziła je dopiero przy ulicy Promenady w Warszawie. Osiadł w nim, kiedy był już chory.

Wszędzie wiódł ten sam los. W Paryżu Katarzyna Herbertowa potrafiła stworzyć za pomocą kubka z kwiatem, widokówki, szala zarzuconego na deskę, skonstruowanego ze znalezionych elementów stołu iluzję domu, ale bardzo szybko to nieumeblowane mieszkanie przy Passage Hébrard 17-19 w dziesiątej dzielnicy Paryża zaczęły osaczać ruiny wyburzanych wokół budynków. Dając – może – sygnał do wyjazdu. Herbert nigdzie nie mógł się zadomowić. Nie potrzebował tego jednak i nawet jeśli próbował, nie tego szukał. Prawdopodobnie jedyne zadomowienie, jakiego zaznał w swoim życiu to – oprócz naprawdę cygańskiego, w sensie tułaczki, małżeństwa z Katarzyną Herbertową – była jego twórczość. Do Henryka Elzenberga pisał w młodości, w 1953 r., że nie potrafi planować życia tak jak ludzie normalni („ogromnie trudno wytłumaczyć, dlaczego nie żyję tak jak inni – posada, żona, zegar w jadalni, spacery dokoła stołu, rosół w niedzielę”). Jemu potrzebne było coś innego, potrzebna była niepewność, mierzenie się z życiem, z egzystencjalnym niebezpieczeństwem. „Mogę dopiero wtedy żyć na własny rachunek – to jest pisać – gdy poczuję zachwianą równowagę między sobą a światem”, odnotował w 1957 r.

W trybie jego życia było coś ze świadomego eksperymentu twórczego. Koszta były wysokie: Herbert płacił brakiem komfortu, niewygodą bliskich, zdrowiem. Swoim życiem. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, można mieć poczucie, że się spalał, ze nam siebie niszczył. Było chyba inaczej: on po prostu siebie nie chronił, poświęcał się czemuś innemu. Miał do końca wielkie projekty; nienasycony głód życia, wrażeń, sztuki. Wiedzy (był mistrzem samokształcenia). Szereg tematów do opracowania. Planował następne książki. Ustawicznie porządkował notatki, kompletował lektury, zachowywał kolejne wersje utworów, wszelkie zapiski. Jego archiwum to archeologia jego życia, odsłaniająca kolejne warstwy, następstwo zdarzeń, fazy rozwoju. Nawet tutaj są perturbacje, wątek się niekiedy urywa. Niemniej, o ile jego życie cechował rytm znany nomadom: nadziei lub ucieczki, rękopisy i notesy woził ze sobą, lub lokował w znanych sobie bezpiecznych miejscach. Zachował niemal wszystkie. I to – pieczołowicie uporządkowane. Słoje tego życia odłożyły się w twórczości. I w skrzętnie zbieranych notatkach. Innej ciągłości nie było.

Adam Zagajewski wspomina, jak po raz pierwszy ujrzał Herberta. Był wtedy uczniem; Herbert przyjechał czytać licealistom wiersze. Swoje wspomnienie prowadzi do końca, do śmierci Herberta. Napisał również dwa wiersze, które także pomieszczamy w 68 numerze „Zeszytów Literackich”. Zasługują na specjalną uwagę. Mam poczucie, że zostaną w literaturze i że będą odczytywane w kontekście twórczości Herberta zawsze.

Ja sama zetknęłam się z Herbertem w latach studenckich. Był poetą mojego pokolenia, autorem Przesłania Pana Cogito – wiersza, w którym rozpoznawali się ludzie szukający odpowiedzi na pytanie, jak żyć w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Tak było od pierwszej chwili, kiedy tylko ten wiersz się ukazał w „Tygodniku Powszechnym” w styczniu 1973 r., w epoce przed faksem i pocztą internetową; pamiętam, jak go własnoręcznie przepisywałam, żeby przesłać przyjaciołom zamieszkałym we Francji. Pamiętam Herberta w mieszkaniu Julii i Artura Międzyrzeckich, gdzie pomieszkiwał podczas ich zagranicznej podróży. Byłam pod wrażeniem jego błyskotliwej (trafniej byłoby powiedzieć: obezwładniającej) tyrady. Wytoczył ją przeciwko goszystom. Właśnie wrócił z dłuższego pobytu na Zachodzie. Głosił, przekorną, lecz szczerą, pochwałę konserwatyzmu. W nas, swoich słuchaczach i gościach wietrzył, nie bez racji, kontestatorów. Pamiętam go ze spotkania u Antoniego Słonimskiego. Mówiło się wtedy o losie Polaków w ZSRR. Pamiętam go z czasu, kiedy więziono Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego, moich ówczesnych mentorów i przyjaciół. Herbert był człowiekiem innych przekonań i innej biografii; cenił ich za bezkompromisowość i odwagę. Pamiętam go z okresu „Zapisu”, pierwszego nielegalnego pisma literackiego, które jeszcze z zagranicy zasilił swoimi utworami i które po powrocie do Polski wsparł swoim autorytetem. Zawsze szukał kontaktu z ludźmi w opresji, czy byli to akowcy, czy, później, ludzie marca 1968, KOR-u, podziemia wydawniczego, Solidarności. Pamiętam go z okresu paryskiego w drugiej połowie lat osiemdziesiątych, z wizyt w mieszkaniu przy Passage Hébrard czy, w latach już dziewięćdziesiątych, na Promenady w Warszawie. Mam poczucie, że podczas tych wszystkich spotkań do naszego kontaktu doszło chyba tylko raz.

Było to w Paryżu. Szłam ulicą, wpadłam znienacka w objęcia państwa Herbertów. „Zeszyty Literackie” istniały od 1983 r. Herbert miał o nich wysokie zdanie. „To najlepsze pismo literackie od stuleci” – napisał do Stanisława Barańczaka w 1986 r.; z listem tym zapoznałam się już po jego śmierci, aczkolwiek i mnie nie szczędził żartobliwych i przesadnych komplementów. Nie o tym jednak rozmawialiśmy. Chodziło o stan wojenny. Kiedy proklamowano go w Polsce, byłam w Stanach Zjednoczonych. Mówiliśmy o reakcjach ludzi. Zduszenie wolności w Polsce, widziane z oddali, było jak manichejski triumf zła w historii, objawienie jego samoistnego bytu. Pociechą był swoisty quiz, próba uprzytomnienia sobie podobnych chwil w naszej przeszłości: jak wielkim szokiem musiało być np. dla mieszkańców Lwowa zagarnięcie miasta przez Rosjan w 1939 r., a następnie przez Niemców w 1941. Była też mowa o tym, że jak ktoś intensywnie pracuje kilkanaście godzin dziennie, wieczorem stać go jedynie na oglądanie bezmyślnych obrazów telewizyjnych. Jakiś czas później przeczytałam w liście Herberta do Elzenberga: „Od miesiąca zaczął się kurs torfowy i praca trwa faktycznie od godz. 7-mej do 5-tej. Dziesięć godzin. Potem człowiek ma już tylko ochotę na spanie, a czasem na gorsze rzeczy” (4 VI 1954).

Rozmowa krążyła wokół tych spraw, ale słów oczywiście nie pamiętam. W ogóle bardzo mało szczegółów pamiętam z tego spotkania. To była jakaś najzwyklejsza kawiarnia paryska. W pewnej chwili Herbert zaproponował, żebyśmy wspólnie poszli do Hôtel de Ville na wystawę Morandiego, skąd właśnie wracali z żoną. W pustej sali prowadził mnie od obrazu do obrazu, komentując. Nigdy potem, choć wciąż mam okazję je oglądać, nie udało mi się ujrzeć (czyli: zobaczyć) pejzaży Morandiego. Pokazując jego martwe natury, Herbert odkrywał przede mną grę zimnych i ciepłych barw. Miałam poczucie, że, mówiąc, stwarza te płótna. Otwierał mi oczy i poszerzał zdolność widzenia malarstwa do granic, których sama bym nie osiągnęła. Ten niezrównany dar znamy z jego szkiców.

Tak się szczęśliwie złożyło, że w 68 numerze „Zeszytów Literackich” znalazły się trzy niedokończone, wyśmienite eseje Herberta o małych mistrzach holenderskich. Jeden z nich, dzięki wskazówce Katarzyny Herbertowej, która wiedziała o jego istnieniu, znalazłam w archiwum Herberta. Był zakamuflowany. Ukryty między zapiskami z wystaw, zapisany maczkiem na półtorej strony, w druku zajął cztery. Odcyfrowując dla „Zeszytów Literackich” wiersz Bez tytułu (w wariantach: Anioł Stróż), o którego istnieniu dowiedziałam się dopiero od Piotra Kłoczowskiego, stanęła mi przed oczyma tamta kawiarnia . Zarówno ten wiersz, jak ocalone przypadkiem szkice cieszą mnie szczególnie. Są pamiątką po paryskim spotkaniu.

Potrafił, w różnych tonacjach, wypowiadać zdanie: Jestem zdania, że moje życie było przeciętne, zbyt przeciętne jak na moje doświadczone pokolenie. Takie stwierdzenie w jego ustach dziwiło. Nawet biorąc pod uwagę jego skłonność do autoironii i paradoksów. Ciążyła na nim świadomość przynależności do generacji, z której wielu zginęło. Do końca czuł się związany ślubami pamięci i wierności wobec poległych i umęczonych – „zdradzonych o świcie”. Pisał o tym w swoich wierszach. Dla mnie, patrzącej z boku, jego życie było życiem tragicznym – przez chorobę, przez niedostatek, przez tułaczkę. Ale przede wszystkim przez jakieś ustawiczne nieukojenie i rozdarcie. W wierszu upominał przyjaciela poetę:

Tej garstce która nas słucha należy się piękno
ale także prawda
to znaczy – groza
aby byli odważni
gdy nadejdzie chwila.

Jak mało kto potrafił czerpać ze świata. Zarazem był jak człowiek, który nie tyle żył, co był nękany wciąż otwierającą się raną, jaką jest życie. Promienny urok i sztubacka wesołość pod koniec opuściły go Wydawało się, że twórczość, tryb życia, choroba to rozmaite sposoby poszukiwania formy, zdolnej pomieścić i przekazać jego najgłębsze odczucie: grozę istnienia. Z wyjątkiem migawkowych spotkań w latach siedemdziesiątych i spotkania przed obrazami Morandiego w 1987 r., widywałam go tylko w takich chwilach. A jednak jego czar jest niezapomniany i jeszcze teraz, po latach, widzę chłopięcy uśmiech, jaki rozjaśnił jego twarz na widok przyjaciół w mieszkaniu Antoniego Słonimskiego spotkanych po długiej nieobecności. Był wtedy jak Ariel. Ten uśmiech rozpoznaję na fotografiach wykonanych przez Katarzynę Dzieduszycką, później Herbertową, w jego pierwszym mieszkaniu w Warszawie w roku 1960. Na półkach z książkami stoi opleciona słomą butelka po chianti i pocztówka z obrazem Piera della Francesco. W innej, przygaszonej barwie, ten uśmiech prześwituje, jak filigran, w dedykacjach, w które zaopatrywał kolejno wydawane książki. Wypisuję je tutaj:

Barbarzyńca w ogrodzie (Wydawnictwo Kontakt): „Kochanej Pani Basi Toruńczyk z wiarą nadzieją miłością oddany Zbigniew Herbert. Paryż, luty 1989”.

Elegia na odejście (Instytut Literacki): „Kochanej Pani Barbarze Toruńczyk z czułą przyjaźnią i oddaniem. Zbigniew Herbert. Paryż, w czerwcu 1990”.

Rovigo (Wydawnictwo Dolnośląskie): „Kochanej Pani Basi Toruńczyk z niezmiennym uczuciem przywiązania i wdzięcznością. Zbigniew Herbert. Czerwiec Warszawa 1992”.

Martwa natura z wędzidłem (Wydawnictwo Dolnośląskie): „Kochanej Pani Basi Toruńczyk z nieustającą adoracją. Zbigniew Herbert. Warszawa 3 VI 1993”.

Struna światła (Wydawnictwo Dolnośląskie): „Kochanej Pani Basi Toruńczyk – posyłam tego młodego człowieka w nadziei, że nie palnie jakiegoś głupstwa. Zbigniew Herbert 29 X 1994. P.S. Dziękuję za przepięknego Masolino da Panicale. Westchnąłem. I wielka łza stoczyła się po moim zapadłym policzku”.

Studium przedmiotu (Wydawnictwo Dolnośląskie): „Kochanej Pani Barbarze Toruńczyk – która swą magiczną siłą może zmusić mnie do wszystkiego, nawet – do nierządu, serdecznie poświęcam. Zbigniew Herbert Warszawa 5 II 1996”. (Uprzytamniam sobie, że to mogła być aluzja do mojego bezceremonialnego pytania o jego listy do Henryka Elzenberga, kiedy, w 1996 r., powierzył nam do druku korespondencję swojego profesora; zaskoczony, udzielił wskazówki, z której skorzystaliśmy – już po jego śmierci).

Najpiękniejszy bukiet kwiatów wyrysował przy cytowanej na wstępie dedykacji. Ofiarował mi wtedy album Vermeer, dzieła wszystkie w opracowaniu Arthura K. Wheelocka Jr. (Thames and Hudson), z własnych zbiorów. Vermeer był malarzem, z którym pragnął się zmierzyć. Nigdy o nim nie wspomniał w druku. Nie napisał o Rembrandcie. Nie napisał o zdobyciu Rzymu. Nie napisał wiersza Epilog burzy. Kiedy podarował mi album Vermeera, pomyślałam, że rozstał się z nadzieją. Dedykacja brzmiała: „Kochanej Pani Basi Toruńczyk idealnej i niestety idealistycznej redaktorce, którą podziwiam i wielbię uniżony sługa Zbigniew Herbert stary wiarus. Bon Natale 1990”. W archiwum pozostały ślady ogromnej pracy przygotowawczej do studium o Vermeerze. Własnoręcznie odrysował obrazy, do których pielgrzymował po świecie. Naniósł na nie notacje kolorów, faktury farby. Wstęp do szkicu o Vermeerze ocalał. Wydrukowaliśmy go w „Zeszytach Literackich” nr 69.

Pierwodruk: Upór i trwanie. Wspomnienia o Zbigniewie Herbercie, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2000.