Bohater mojej młodości

Zbyszek nadawał nam wszystkim, to znaczy wszystkim jego wielbicielom (i wielbicielkom… tych było więcej), właściwy ton. Dla niego była to rzeczywiście „kwestia smaku”.

ZOFIA GŁODOWSKA

Zbyszka Herberta znałam krótko, ale wystarczająco długo, aby zapamiętać go na całe życie. Wystarczająco długo, aby jego wpływ i jego osobowość ukształtowały mnie ideologicznie i spowodowały, że na różne sprawy zaczęłam patrzeć jego oczami i z jego perspektywy. I ta perspektywa pozostała mi już na zawsze.

Poznałam go w czasie studiów. Był o kilka lat starszy od nas. Nikt dokładnie nie wiedział, ile ma lat, był w ogóle dość tajemniczy. Wyglądał bardzo młodo, ale wiedzieliśmy, że dużo przeżył – był we Lwowie w czasie sowieckiej okupacji. Opowiadał o tym niekiedy w sobie tylko właściwy, pełen humoru sposób. Wspominał, jak karmił wszy u Weigla – chodziło o wszy karmione dla celów laboratoryjnych, dla wyhodowania szczepionki przeciw tyfusowi. Rudolf Weigel, profesor Uniwersytetu Lwowskiego, słynny wynalazca szczepionki przeciw durowi plamistemu, zatrudniał wtedy wielu młodych ludzi, dla których był to jedyny sposób na przeżycie, zarabiali tak przynajmniej na chleb. Herbert byt jednym z nich.

Był to jeden z niewielu szczegółów biograficznych jego okresu wojennego, o których wiedzieliśmy. Reszta dotyczyła już okresu powojennego i też, jak wszystko, co dotyczyło Zbyszka, owiana była trochę tajemniczym urokiem jego osobowości. Był taki inny niż my wszyscy, starszy od nas, ale wyglądał tak młodo. Był naszym kolegą, chodził z nami na te same zajęcia i wykłady. Na przykład na seminarium z psychologii ogólnej u profesora Andrzeja Lewickiego czy na wykłady z historii filozofii słynnego, niezapomnianego profesora Henryka Elzenberga (na jego wykłady o stoikach przychodzili tłumnie studenci ze wszystkich wydziałów – jeden z naszych kolegów, Bogusław Wolniewicz, obecnie profesor filozofii na UW, mówił o nim wówczas, że to najznakomitszy świecki kaznodzieja, jakiego zna), czy na seminarium z logiki profesora Tadeusza Czeżowskiego. Wszystko to była jeszcze znakomita, stara kadra profesorska, przeflancowana na nasz grunt po wojnie z uniwersytetów w Wilnie i Lwowie. Ale już zbliżały się złe czasy, już nadchodziła pełnia okresu stalinowskiego. Wszyscy oni zostali wkrótce potem odsunięci od pracy akademickiej. My mieliśmy jeszcze trochę szczęścia, następne pokolenia już go nie zaznały.

Tymczasem jednak chodziliśmy wszyscy na te wykłady, a Zbyszek razem z nami. Ale jednocześnie był od nas o tyle dojrzalszy, mądrzejszy. Był niesłychanym erudytą. Znał się na tylu rzeczach. Wiedzieliśmy, że skończył inne fakultety. Bóg raczy wiedzieć, kiedy udało mu się to zrobić. Wiedzieliśmy, że zaraz po wojnie studiował w Krakowie filologię klasyczną i historię sztuki. Ale ponadto ukończył tam – jeśli dobrze pamiętam – Akademię Handlową. Teraz w Toruniu studiował prawo, filozofię i polonistykę. Od samego wyliczania tych różnych kierunków, które ukończył, czy choćby tylko studiował, można było dostać zawrotu głowy. Ale przy tym wszystkim był niesłychanie skromny, prosty i bezpośredni.

Ponadto był pełen uroku osobistego i miał zupełnie niebywałe poczucie humoru.

Z lekkim dystansem do wszystkiego, o czym mówił, ze skłonnością do paradoksu i subtelnej kpiny, wywoływał u nas często huragany śmiechu, robiąc to wszystko jakby od niechcenia, jakby wcale się o to nie starając.

Poza tym był inny niż my wszyscy. Był taktowny, choć zawsze zachowywał odrobinę wyczuwalnej rezerwy w stosunku do rozmówcy. Był elegancki i wytworny, choć nie bardzo było wiadomo, jak to robi. Miał przecież tak mało pieniędzy, nie dostawał, jak wielu z nas, nawet żadnego stypendium. My mieliśmy, przynajmniej początkowo, jakieś stypendia, choćby cząstkowe, mieszkaniowe (na akademik), żywnościowe (na jedzenie w stołówce czy choćby na same obiady). Biedny Zbyszek nie miał nic. Wobec tego przychodził do naszej akademickiej stołówki, gdzie w tamtym czasie przynajmniej zupy i chleba było pod dostatkiem – stawiano ją w wazach na stole, chleb leżał w koszykach – aby się posilić. Często ktoś z nas dzielił się z nim swoim drugim daniem. Ta bonanza zresztą wkrótce i tak się skończyła. W następnym roku (a był to już rok 1950) władze uniwersyteckie przykręciły śruby. Wszyscy niepewni ideologicznie studenci stracili prawo do akademika i do stypendiów, nawet częściowych. Wtedy to musiałam wyprowadzić się z akademika, co mi zresztą w sumie wyszło na dobre. Wynajęłam pokój u profesora Karola Górskiego, historyka, i przez następne cztery lata miałam coś w rodzaju zastępczej rodziny i jedno z najbardziej interesujących środowisk intelektualnych, jakie wówczas istniały w Toruniu, a może i w Polsce…
W kraju huczał już wówczas stalinizm, tu w Toruniu było jeszcze dość cicho, tak jakby burza przechodziła bokiem. Do nas docierały tylko odosobnione krople. Zresztą może było tak tylko na naszym wydziale, może na polonistyce było inaczej.

Coś niecoś jednak i do nas docierało. Musieliśmy w końcu wszyscy przechodzić codziennie pod dwiema wielkimi tablicami, czarną i złotą, na której wielkimi literami wypisywano: na czarnej – nazwiska bumelantów, obiboków i wrogów klasowych, na złotej – nazwiska prymusów i przodowników pracy, tj. tych, którzy szczególnie odznaczyli się w pracy ideologicznej, w wykopkach, czynach społecznych itd.

Jakoś udało mi się nigdy nie dostać na żadną z tych tablic, mogliśmy je – wraz z innymi członkami naszych małych nieformalnych paczek – ignorować, czy nawet – kiedy nikt nie widział – serdecznie się z nich nabijać. W ogóle wydaje mi się, że kpina i śmiech to była nasza ówczesna, najbardziej skuteczna broń przeciw całemu temu narastającemu stopniowo, lecz systematycznie, terrorowi ideologicznej głupoty.

Zbyszek Herbert celował w tym i właściwie – kiedy teraz o tym myślę – nadawał nam wszystkim, to znaczy wszystkim jego wielbicielom (i wielbicielkom… tych było więcej), właściwy ton. Dla niego była to rzeczywiście przede wszystkim – „kwestia smaku”, jak to później określił w swoim słynnym wywiadzie z Jackiem Trznadlem. Ale, co zabawne, pod jego wpływem – i dla nas wszystko stawało się w pierwszym rzędzie kwestią smaku. I chyba to właśnie pozwoliło nam przetrwać najgorszy okres. Izolować się, gdzie było można, kpić ze wszystkiego, kiedy się było wśród swoich, w gronie przyjaciół, a ponadto starać się dawać odpór ideologiczny w takich formach, jakie były nam wówczas dostępne.

Wkrótce przybrało to postać „sympozjonów” intelektualnych (takeśmy je dumnie nazywali), urządzanych w prywatnych domach i w małych grupkach – obowiązywały zasady konspiracji, aby uniknąć gwałtownego przerwania tej działalności i zostania przy okazji obwołanym wrogami ludu.

Przypominam sobie jedno z tych naszych spotkań, tym razem u mnie – w malutkim pokoiku w mieszkaniu profesora Karola Górskiego. Nie pamiętam już dokładnie tematu zebrania (każde z nich miało swój temat, choć nie zawsze ściśle się go trzymaliśmy), pamiętam tylko, że siedzieliśmy, czekając na pozostałych gości, którzy się spóźniali, i Zbyszek Herbert zabawiał nas deklamowaniem wierszy Gałczyńskiego. Mówił cicho, ale w sposób pełen ekspresji, nieco melodyjny, z lekkim zaśpiewem na końcu każdej frazy. Brzmiało to cudownie, jak najbardziej subtelna, kameralna muzyka; tak właśnie – pomyślałam sobie wtedy – trzeba recytować poezję Gałczyńskiego. I tak myślę o tym do tej pory – że była to chyba najbardziej właściwa, najbardziej „gałczyńska” recytacja wierszy tego wielkiego poety. Bo był to wielki poeta, niezależnie od swoich późniejszych politycznych załamań i kompromisów, które nigdy jednak nie przesłoniły mi tego ówczesnego wrażenia, wywołanego, wyczarowanego wówczas w tym moim małym toruńskim pokoiku – przez innego wielkiego poetę, Herberta. I nieraz tak sobie myślę, że może właśnie dlatego tak to wówczas odebraliśmy. Ze może trzeba było właśnie Herberta wrażliwości i jego wyczucia poezji, aby w pełni oddać wielkość Gałczyńskiego. I tak mi już na zawsze zostanie w pamięci – Herbert czytający Zaczarowaną dorożkę oraz Kolczyki Izoldy i my, zasłuchani, wprowadzeni przez niego w zaczarowany świat wyobraźni ukształtowanej przez stary Kraków Ildefonsa Gałczyńskiego.

Jeden z toruńskich wieczorów skończył się – jak się później dowiedziałam – nieoczekiwaną przygodą. Brama mojego domu była już zamknięta – zamykano ją zawsze o 11 – i goście uznali, że lepiej nie niepokoić ciecia; w tamtych czasach była to sprawa ryzykowna; po co miał wiedzieć o naszych wieczornych tajemniczych nieimieninowych i niealkoholowych spotkaniach – mogło to wzbudzić jego podejrzenia. Tak więc Herbert i pani Maria Kossak (najstarsza z naszych koleżanek na psychologii, ale pełna życia, inteligencji i humoru, owdowiała bratowa Zofii Kossak-Szczuckiej) nie mieli innej rady, niż przeleźć przez płot okalający podwórko. Jak się później dowiedziałam, zrobili to bezbłędnie, Zbyszek z właściwą mu gracją, pani Maria mniej zręcznie, ale i jej się przy jego pomocy jakoś udało. Wspominaliśmy później wszyscy tę przygodę z rozbawieniem.

Wspomniałam na wstępie, że Herbert w jakimś sensie ukształtował mnie ideologicznie. To prawda. Ale nie była to z jego strony żadna świadoma indoktrynacja, w jakiej celowali nasi późniejsi koledzy marksiści. Nie było ich wprawdzie wówczas na naszej psychologii, poznałam paru takich później, już nie bardzo nawet pamiętam, gdzie. Może na jakichś studenckich obozach czy wczasach. Byli nudni, śmiertelnie poważni, namolni, pełni ustawicznej chęci nawracania ludzi na marksizm. Najczęściej zresztą – jak w moim przynajmniej wypadku – bez rezultatów.

U Herberta było to coś całkiem innego. Był to jego ogromny autorytet moralny, wtedy bardziej dla nas intuicyjnie tylko wyczuwalny niż znany; jeszcze wtedy nie pisał, jeszcze go nie drukowano, w każdym razie my jego poezji nie czytaliśmy. Ale był ogromnie wiarygodny we wszystkim, co mówił. I miał to swoje niebywałe poczucie humoru, cięty i złośliwy dowcip, który się pamiętało. Ponadto zdawaliśmy sobie sprawę i jego erudycji i wszechstronności – cech, którymi bił nas wszystkich na głowę. Tak czy inaczej, jedno jego kpiące słowo czy uwaga często znaczyły więcej niż mozolne perswazje i wykłady niedouczonych propagandzistów akademickich.

Nigdy nie zapomnę pewnej z nim rozmowy. Przygotowywałam się właśnie do egzaminu z marksizmu. Był to jedyny „ideologiczny” przedmiot, który musieliśmy zdać, aby nam zaliczono rok. Wspomniałam w rozmowie z nim o tym egzaminie. Nie pamiętam już, w jakim to było kontekście. Dość, że zacytowałam jedno z obowiązujących wówczas twierdzeń marksizmu, jako „jedynie naukowej ideologii”. Było to pewnie ze znakiem zapytania, ale widocznie niedostatecznie zaakcentowanym, bo Zbyszek się oburzył i zawstydził mnie. Powiedział: „Ależ, Zosiu, taka inteligentna dziewczyna i takie głupstwa powtarza. Jakaż tu naukowość! Marksizm to przecież najbardziej eklektyczny, kompilatorski system, jaki można sobie wyobrazić. Trochę Hegla, trochę Feuerbacha, popłuczyny po paru innych systemach filozoficznych i ekonomicznych, w sumie całość niestrawna, niekonsekwentna, wymyślona przy biurku i co najgorsze – całkowicie utopijna. A przy tym podlana sosem nieomylności…”. Zapamiętałam te jego słowa na całe życie. A wydarzenia ostatniego dziesięciolecia wykazały, jak bardzo były one słuszne. I prorocze…

Kiedy dowiedziałam się wczoraj o śmierci Zbyszka Herberta, poczułam ukłucie pod sercem. Nie tylko dlatego, że odszedł wielki poeta i jeden z najgłębszych, najmądrzejszych i najuczciwszych ludzi, jakich znałam. Ale także dlatego, że wraz z Herbertem odeszła jeszcze jedna, ważna cząstka mojego życia. Cząstka, która mnie ukształtowała. Żegnaj, Mistrzu, Przyjacielu i Bohaterze mojej młodości…

Pierwodruk: „Głos”, Nowy Jork, 3 sierpnia 1998. Cyt. za: Poznawanie Herberta 2. Wybór i wstęp Andrzej Franaszek, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2006