„Cierpliwe odróżnianie prawdy od kłamstwa”

Zbyszek zyskiwał natychmiastową sympatię łagodnością i specyficznym humorkiem. Zawsze trzymały się go psikusy.

ANDRZEJ BIERNACKI

Francuski czasownik flâner może oznaczać włóczenie się lub zgoła wałęsanie, bliski jest próżnowaniu czy też leniuchowaniu. Lenistwo bądź próżniactwo do Zbigniewa Herberta odnosić się raczej nie może, należał bowiem do typu ludzi, którzy się nie wdają w czynności bezcelowe. A znów „wałęsać się” nieodparcie przywodzi na myśl zachowania rażąco pospolite. Pozostaje tedy znaczenie słowa tylko pierwsze.

Owszem, Zbyszek lubił flanować. Opisał nawet, jak się to uprawia oraz czemu służy. „Zeszyt i szkicownik idą do kieszeni” – a wówczas następuje:

…gapienie się,
podnoszenie kamyków,
wyrzucanie kamyków…
zadawanie się z ludźmi,
uśmiechanie się do dziewcząt…
zadawanie konwencjonalnych pytań tylko po to,
aby sprawdzić, czy życzliwość ludzka nie wyschła,
przyglądanie się ludziom ironicznie, ale
z miłością..

Kamienie, co wiemy, mają swoje zasiedziałe miejsce w jego poezji. A ludzie? W najmilszy sposób był towarzyski.

Jak wszyscy lwowiacy, zyskiwał natychmiastową sympatię łagodnością i specyficznym humorkiem; rozpoznaję to łatwo, ponieważ szkoły kończyłem we Wrocławiu, gdzie tych przymusowych przesiedleńców nadal pełno. Chętni są do figli i do śmiechu. Zbyszka także trzymały się wieczne psikusy – i to ze zwielokrotnioną siłą w czasach ponurych, w jakichśmy się poznali. Znajomych miał sporo również poza kręgami artystycznymi. Zaprowadziło go kiedyś i do gmaszyska Planowania Gospodarczego. Przy wejściu obowiązywały już przepustki, lecz jeszcze nie legitymowano interesantów. Herbert więc odwiedził biurowiec Minca pod nazwiskiem… Arystotelesa, co na nikim nie zrobiło tam wrażenia, uciechę mieliśmy za to później my. Innym razem zaszedł do wydziału personalnego w wydawnictwie PAX-u i rozpytywał, w którym pokoju odwiedzić by mógł swego przyjaciela Błażeja Paskala. Telefoniczne próby poszukiwań pozostały bez skutku, lecz niegłupia panienka coś jednak zwąchała i doradziła, by dziwny interesant udał się do redakcji filozoficznej, gdzie podówczas pracowali Juliusz Domański tudzież Władysław Seńko, dziś bardzo znani profesorowie.

Rozmaitym mistyfikacjom nigdy właściwie nie było końca: a to jakiś telefon z absurdalnym pytaniem lub z co najmniej dziwnym poleceniem, a to — gdy już nadeszła pora zagranicznych wyjazdów – niespodziewana postać zjawiająca się w śmiesznej masce.

Zdarzały się i gry czy zabawy już całkiem wyraźnie literackie. Miły poeta mocno reagował podczas studiów na urodę i wdzięk naszych koleżanek, zwłaszcza jeśli były w bardzo dobrym stylu. Na uniwersytecie można je było wypatrzyć zwłaszcza na wydziałach (mam na myśli lata stalinizmu) „farbowanych lisów”, czyli filologicznych oraz historii sztuki. Moje własne u nich powodzenie równe było nieledwie zeru, czasami jednak któraś z nich przyjmowała niezobowiązujące zaproszenie na kawę. Podczas jednej z takich właśnie randek zdybał mnie Zbyszek, toteż syciliśmy się narkotykiem we troje, lecz odprowadzenie naszego bóstwa do domu mnie się należało, z czego nie omieszkałem skorzystać. Nazajutrz byłem w posiadaniu białego wiersza w formie prawie groźnego listu, który – rzecz jasna – przechowuję. Oto on:

Rzekłeś: „Autobus” i „Żegnaj’, Zbigniewie” –
odszedłem przeto, ale moja dusza
za wami biegła jak zwierzę szalone
i potem w nocy, w czterech pustych ścianach
pięście na ciebie podnosiłem gniewne,
pięście bezsilne, uzbrojone w cień.
I teraz mówisz cukrowymi słowy
„wybacz” – nie wiedząc przez jakie czeluście,
przez jakich piekieł czarne wodospady,
ogrody pokrzyw, rozpalone miecze,
przez jaką rozpacz, zapiekłą samotność –
szedłem, padałem i znów szedłem ku NIEJ.
Ach, nie wiesz nawet, czym ONA jest dla mnie,
Jej oczy czarne jakby dwie przepaści,
nad które wabi głosem pieszczotliwym.
Kiedyż w tę głębię, rozpinając ręce –
runę, ściągając gwiazdę moich losów?
O, jak potwornie zadrwiłeś, Andrzeju!
lepiej, byś oko me wyłupił albo
zatruty sztylet w serce moje wraził
i oby stało się to w jawnej walce,
nie w cieniu nocy, kędy chadza zbrodzień.

Więc nie przebaczam. Sekundantów czekam
i na ubitej ziemi, którą zrosi
krwią swą serdeczną jeden z nas,
na ziemi – powiadam – twardej
czekam Cię o świcie, w lasku za miastem
koło starej karczmy, którą podróżni dowcipnie nazwali
„Pod Ostatecznym Sądem”. Czekam. Vale!

Do pojedynku jakoś nie doszło. Byliśmy naówczas bliskimi w Warszawie sąsiadami: On mieszkał na Wiejskiej, ja – na Jazdowie. Zgoda nastąpiła przy barze „U Jontka”. Za tamtych lat na co dzień win nie było, płynu „patykiem pisanego” przecie nikt by nie tknął. Chadzaliśmy czasem do niedrogich knajpek na Mokotowskiej albo jeśli w dalsze rejony – to „Pod Dwójkę” u zbiegu Marszałkowskiej i Szucha (nie używało się nowej nazwy: 1 Armii Wojska Polskiego).

Że Zbyszek pisze nie tylko świetne felietony, ale po cichu i gotowe już do druku wiersze – było wiadome, wiadome na długo zanim dane mu było debiutować własnym tomikiem. Są dzisiaj tacy, którzy próbują mu wypominać współpracę z PAX-em. Nie mogą, jak sądzę, pamiętać, ile dobrego dla młodzieży ze zdolnościami literackimi zrobili około roku 1950 Mikołaj Rostworowski (sam będący poetą) i Zygmunt Lichniak – człowiek o słuchu do wszelkich piśmienniczych poczynań wyśmienitym (czego dowodem między innymi jego pyszne pastisze). Tygodnik „Dziś i Jutro” był pismem, z którym do czasu – za datę graniczną skłonny bym był przyjąć rok 1953 – współpraca układała się dobrze ludziom mającym gdzie indziej utrudniany dostęp do druku (o ile się otwartością swego politycznego myślenia nie narazili taktyce Bolesława Piaseckiego).

Zbigniewa Herberta poznałem dzięki Januszowi Odrowążowi-Pieniążkowi. Do paradoksów tamtego czasu należy i to, że Pieniążek ogłaszał swoje subtelne prozy poetyckie wcześniej, niż sporo starszy Herbert wystąpił z wierszami. Jego oficjalny debiut nastąpił w „Dziś i Jutro” w drugiej połowie 1950 r. Stanowiły go trzy krótkie liryki: Zloty środek, Pożegnanie września i Napis; pierwszy z nich nie wszedł później do żadnego z poetyckich tomów Herberta. Tak się składa, że właśnie ten utwór wtedy utkwił mi w pamięci najsilniej:

Palcem stukają w mój niepokój
Gdy mówię im o dnie i kresie
Ludzie pośrodku, ludzie środka
ślepi jak woda

Oni nie wierzą w koniec świata
mówią że ziemia jest okrągła

To była na czasie wskazówka: nie dowierzać zaślepionym.

Wyraził się ktoś (bodaj Zbigniew Kubikowski z Wrocławia), że w tamtych latach jeden tylko człowiek publicznie w kraju mówił prawdę: pan August Bęc-Walski z „Przekroju”. Aby chociaż trochę odetchnąć poza niemal całkowitą próżnią literacką naszego pokolenia – w miarę skromnych możliwości urządzało się prywatki. W mojej towarzyskiej grupie do szczególnie udanych należały wieczory u Zdzisława i Krystyny Najderów. Bywał tu oczywiście Zbyszek, przyjeżdżały niekiedy i ważne postaci z Krakowa: Kisiel czy Tadeusz Chrzanowski (autor także wierszy, naprawdę ładnych). Pokazywał się chętnie Leopold Tyrmand, przypominam sobie jego prozę wprost z szuflady – żeby do publikacji, ani marzyć. Kiedy indziej – nie pomnę już skąd – mam w uszach słowne potyczki Zbyszka z Kisielem; Tyrmand Zbyszka zawsze – trudno to zwać inaczej – wielbił, ale i Kisiel bywał pod jego urokiem.

Przyszła na mnie kolej. Dobrym pretekstem stał się pobyt w Polsce szwajcarskiej slawistki Jeannine Wild, która była w trakcie pracy nad swą doktorską dysertacją o „Chimerze” Miriama. Bardzo uważna, skupiona, dowcipna – z miejsca wprawiła Zbyszka w nastrój wyśmienity – wyraźnie czytał dla niej. Dziś jest ona słusznie nagradzaną tłumaczką literatury polskiej, poezji zwłaszcza, na język niemiecki i bardzo bystrym krytykiem literackim, świetnie tropiącym obłudę niektórych naszych pisarzy współczesnych.

Innym razem – trochę nam zapewne szumiało w głowach importowane, niedrogie wino algierskie o zachęcającym bukiecie – otrzymałem „bajkę Andriuszki” zatytułowaną Moje skromne marzenia. Przypis głosi: w domu jego, piórem jego pisane. Przytaczam ją z niewielkim skrótem, gdyż nie jestem pewny, czym powinien ogłaszać aluzję do pewnej damy, do której (w roku 1961) autor miał wyraźną słabość. Oto więc te Zbyszkowe marzenia:

Chciałbym być Panem Bogiem. Kiedy byłem bardzo mały,
pragnąłem być szoferem lub papieżem. Teraz nie mam już
wygórowanych ambicji.
Jak ja będę P.B., wszystkie kobiety będą miały białe
suknie, dużo dzieci i mężów, co nie piją.
A ja (P.B.) będę sobie chodził. Jak znajdę jakiś obłamany kwiat, to go podeprę.
(…)
A jak znajdę kotka, to powiem: Cześć, Miciuś, to my
z sobą pójdziemy, bo nas i tak nikt nie zrozumie.

Goryczka zakończenia nie jest tu literacką konwencją, jest pogłosem rzeczywistych doświadczeń poety. Wcale mu tak łatwo nie szło nawet i wtedy, gdy się jego sława rozpoczynała. Jaskinią filozofów zachwycił się z miejsca Iwaszkiewicz i zaraz ją drukował w „Twórczości”, ale już Arnold Szyfman nie dał posłuchu opinii swego kierownika literackiego i nie ośmielił się wystawić jej w Teatrze Kameralnym, chociaż się o to prosiło. Dyskretne i tym wymowniejsze odniesienia polityczne utworu jeszcze płoszyły dyrektorów. Barbarzyńca w ogrodzie ukazał się w Czytelniku dopiero w roku 1962; przedtem dyrekcja Państwowego Instytutu Wydawniczego odrzuciła te – jak powiedziano – reportaże!

W dążeniach swych umiał Zbyszek być nieprzejednanie wytrwały. Miał i lepsze, i jakżeż różnorodne wykształcenie w porównaniu ze swymi rówieśnikami – a pętał się po różnych, dla zarobku, posadkach. Umiał (pod pseudonimami) dziennikarzyć – pisując z upodobaniem o sztukach plastycznych, ale te szkicyki nie wiedzieć jak, zaraz się same przemieniały w dzieło sztuki (nie chcę napisać, że w eseje, bo słowo to w nowej polszczyźnie spospoliciało). Polską lirykę obserwował jak gdyby z ukrycia – i tylko czasami jakiś ćwierćcytat, jakieś motto wskazywały, jak w nią głęboko wnikał. Czechowicza mógł z pamięci wychwalać godzinę lub dłużej, tak go pięknie mówił bez cienia deklamacji. W dniu, kiedy po śmierci Stalina huczała z głośników kanonada słów żałoby, Wisława zaś Szymborska zwierzała się wierszem:

Czy to ranek za oknami, mroźna skra
tak oślepia, że dokoła patrzę łzami?

– W „Dziś i Jutro” można było czytać felieton Stefana Marthy, czyli Zbyszka, który się archeologią pasjonował wcale nie na niby. Pisał o Dnie Gdańska, czyli o wspaniałych wykopaliskach dokonywanych pod kierunkiem profesora Jażdżewskiego; o świecie intymnego życia tamtych ludzi, którzy nie pozostawili żadnych listów do potomnych.
Dedykacjami swoich utworów drukowanymi posługiwał się Zbyszek stosunkowo rzadko, ale jeśli już, zawsze są one znamienne. Dość, gdy przypomnę, że dwa spomiędzy słynniejszych jego wierszy są poświęcone dwojgu filozofom: Henrykowi Elzenbergowi oraz Izydorze Dąmbskiej. Profesora Elzenberga poznać miał sposobność bodaj dopiero podczas swych studiów w Toruniu. O pani Dąmbskiej mógł był wiedzieć, że jeszcze we Lwowie ich drogi się jakoś krzyżowały (w potrzebie nauczała polskiego), a także nie mógł nie wiedzieć, że w swoim czasie, usunięta z uniwersytetu, została bibliotekarką w Gdańsku. Osoba ta była o charakterze wyjątkowo nieskazitelnym, uczona dużej miary. Jest między innymi autorką kardynalnego szkicu O wolności, ogłoszonego najpierw w miesięczniku „Znak”. W archiwum Uniwersytetu Jagiellońskiego jest zdeponowany list Zbigniewa Herberta na ten temat. Kłopot z istnieniem (Elzenberga) udostępniony został wtedy w książce w wydawnictwie – także zresztą „Znaku” – za sprawą Jacka Woźniakowskiego. Śmiało mogą być owe lektury uważane za przeżycia niektórych wśród nas ze wszech miar istotne.

Odręczne Zbyszka dedykacje na jego tomikach ofiarowywanych znajomemu inny miały charakter. Starannie były obmyślane wedle wieku i urzędu adresata, dosyć często odrobinę autoironiczne. Ich wytworność lubiła się kierować zasadą, że to on jest dłużnikiem obdarowanego. Był pamiętliwie wdzięczny za najdrobniejszą wyświadczoną mu kiedyś przysługę, sam będąc w przyjaźni hojny i wielkoduszny. Dopiero gdy ktoś go boleśnie zawiódł albo – co gorsza – w uczuciach polskości zranił, potrafił stawać się szyderczy aż do okrucieństwa.

Nie znosił niepunktualności oraz nie rozumiał, jak można nie odpisać na list. Sam wyraźnie lubił korespondencję i wybornie się czuł w tym gatunku, także przecie literackim. Donosił mi kiedyś z wakacji spędzanych w Augustowskiem (poczta: Sucharzeczka): Jeżdżę sobie po wykopaliskach i szukam Jaźwingów. Bardzo ciekawy naród, Andrzejku, bo nic o nich nie wiadomo. Nie było chyba krótkiej nawet kartki bez jakiegoś żarciku.

Mogła zresztą być i nader uprzejma kpina! Wiedziałem chociażby z jego wiersza Chodasiewicz (który w swoim czasie narobił niepotrzebnego hałasu), że Zbyszek lekceważy poezję sztambuchową. Z usprawiedliwioną – jak myślę – przekorą posłałem mu antologię Sztambuch romantyczny (1994), ponieważ w Polsce XIX w. tylko poprzez imienniki dało się rozpowszechniać niedrukowalne wezwania bądź wspomnienia patriotyczne. Nic nie pomogło. Podziękowanie otrzymałem w tym sposobie:

Kochany Jędrku, dziękuję Ci serdecznie za pamięć – drogą mi – i za podarunek, który delikatnie odwinąłem z papieru, obwąchałem trochę (pachnie bardzo szlachetnie) i zawinąłem z powrotem w ozdobny papier, a to wszystko po to, całe te ceregiele, aby sporządzić gustowny niczym bombonierka pakuneczek, zaś na wierzchu owego pakiecika napisałem kaligraficznie: „Dla grzecznego Zbysia od anielskiego Andrzejka”. Umieszczę to wszystko pod kilkoma gałązkami sosny, które Kasia zwyczajem ubogich ludzi kupi w Dzień Wigilijny na targu i będą udawały choinkę. Ściskam bardzo gorąco, serdecznie i czule. Twój Zbigniew – dziennikarz brukowy.

W tym już okresie zaznał Zbyszek wielu wycelowanych weń gromów, gdyż zło, które dobrze był poznał, wybaczał, lecz sprzeciwiał się zapominaniu o nim. Naprawdę ceniący Tadeusza Różewicza – tym mocniej bolał, że ów podlegał przed laty omamom komunizmu. Umiał się szczerze zaprzyjaźnić z Wiktorem Woroszylskim, odkąd się on zmienił w swym postępowaniu do gruntu, na swej nowej drodze życia nie przestając być równie gorący jak dawniej. Na pogrzebie Międzyrzeckiego najdyplomatyczniej postąpił ksiądz Wiesław Niewęgłowski, głosząc kazanie w tym duchu, że świętej pamięci Artur, żołnierz niegdyś generała Andersa, nigdy o tej tradycji nie zapomniał, najwyżej od niej odchodził, lecz w końcu do niej wracał. Toteż i jemu Zbyszek ręki nie cofnął, sympatią swą go darzył. Oszczercami Zbyszka stali się ci, co nie chcą nic już wiedzieć o roku 1956, kiedy to środowisko pisarskie jeszcze trochę czuło, jak powinno wyglądać postępowanie ludzi honoru. Na zebraniu otwartym Związku Literatów padły wówczas słowa prawdy: Śmiałość publicznego popełniania błędów musi być zrównoważona odwagą publicznej ich samooceny. W przeciwnym wypadku umocni się publiczna opinia, że obowiązująca stała się zasada „Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego” z tym dodatkiem interpretacyjnym, że jeden za wszystkich popełniał błędy, a wszyscy za jednego ponoszą odpowiedzialność. Zacytowałem wypowiedź Zygmunta Lichniaka O sprawach nie do pominięcia.

Końcowe lata swego życia miał Zbyszek pełne fizycznego cierpienia. Sam siebie nazywał do przyjaciół druhem astmatycznym. Wiedział, że dni jego przedłużają lekarze; nie ukrywał swojej dla nich wdzięczności, swego dla nich podziwu. Bronił się, nie ustawał w pracy, życie towarzyskie zastąpiły głównie telefony, kiedy poczuł się raźniej. Dziarsko udawał, że planów ma wciąż mnóstwo i sypał doskonałymi pomysłami; mieliśmy wkrótce założyć własne wydawnictwo, a już na pewno redagować literacko-naukowe pismo.

Że kilkadziesiąt lat temu został zgłoszony do Nagrody Nobla – Zbyszek oczywiście wiedział; kiedy miał najlepszą koniunkturę, uznano ponoć, że za młody, że w każdym razie można z tym spokojnie poczekać. Później przyszła bezsporna kandydatura Miłosza i następny Polak zbyt prędko nie miał szans. Aż nareszcie wymyślono: dawno już nie było niewiasty.

Pochwałę laureatki roku 1996 wygłaszała w Sztokholmie członkini Akademii Szwedzkiej, pani Birgitta Trotzig, która się do Wisławy Szymborskiej zwróciła między innymi z następującymi słowy:

Podczas długiego okresu ideologicznego wypaczania ludzkich sumień, który właśnie mamy poza sobą, część polskiej poezji powojennej objawiła się jako znak nadziei oczyszczenia kalekiego, zniekształconego, splugawionego języka; nadziei także dla życia umysłowego i percepcji życia. W samym istnieniu poetyckiego języka, w spokojnej pracy słów, cierpliwego odróżniania prawdy od kłamstwa, rzeczywistości od fikcji, tonów fałszywych od czystych, proces oczyszczania całego społeczeństwa funkcjonował i nadal funkcjonuje – powoli, niewidocznie, podziemnym nurtem.

Zapoznając się z tym przemówieniem nie mogłem się nie uradować, że w Szwecji wiedzą i wciąż pamiętają o polskim poecie, tłumaczonym tam już gdzieś od roku 1958 – o Zbigniewie Herbercie.

Pierwodruk: Upór i trwanie. Wspomnienia o Zbigniewie Herbercie, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2000