Ćwiczenia warsztatowe

Gniew Herberta, jakkolwiekby się wydawał niesprawiedliwy i dziwaczny, był czysty. Mówiono: gniew szaleńczy, ale był to często gniew podyktowany przez imperatyw wierności.

MAŁGORZATA DZIEWULSKA

Wiosną 1998 roku zwróciłam się do Zbigniewa Herberta z zapytaniem, czy przystanie na swój wieczór poetycki w Teatrze Narodowym. Zgodnie z przyjętymi wcześniej zasadami naszych wieczorów, prosiłam też, by zechciał go osobiście zaplanować. Chory od wielu miesięcy, zgodził się chętnie i szybko się okazało, że przywiązuje do tego przedsięwzięcia dużą wagę. Obmyślił nie tylko wybór swoich wierszy, lecz bardzo szczególny plan całego wieczoru. Zarówno ten plan, jak i wstęp-komentarz, który przedostatniej nocy przed 25 maja napisał, złożyły się na całość, która potem okazała się jego ostatnim przesłaniem.

Postanowił przede wszystkim, że jego własne wiersze będą czytane w drugiej kolejności. W pierwszej części pomieścił wiersze sześciu poetów polskich: Jana Kochanowskiego, Franciszka Karpińskiego, Słowackiego, Norwida, Gajcego i Baczyńskiego. Tym właśnie sześciu poetom poświęcił napisany w ostatniej chwili wstęp. Wybrał następujące wiersze: fragment Odprawy posłów greckich („O białoskrzydła, morska pławaczko…”), początkowy fragment Laury i Filona, potem Sowińskiego w okopach Woli, Bema pamięci żałobny rapsod, Przed snem Gajcego i „Niebo złote ci otworzę…” Baczyńskiego.

Poświęcając tyle miejsca dawnym poetom, Herbert nie tylko przydawał swojej poezji głębokiej historycznej perspektywy i wskazywał na własne poetyckie pochodzenie. Zgodnie ze swoimi zasadami, postawił wszystkim przed oczy wzór wdzięczności i szacunku dla poprzedników artystycznych. Kiedyś opisywał w Barbarzyńcy w ogrodzie fresk Fra Angelica z kaplicy San Brizio katedry w Orvieto, który kończył po śmierci mistrza Łukasz Signorelli. Uczeń przedstawił na fresku postać nauczyciela i obok swoją, mniejszą. Miał to być przykład chwalebnego obyczaju, jaki wyznawali dawni artyści, kiedy „nie było jeszcze mody na lekceważenie poprzedników artystycznych”. Teraz, z charakterystyczną konsekwencją, Herbert w ostatnim swoim przedsięwzięciu powtórzył gest Łukasza Signorellego.

Już wcześniej Tadeusz Różewicz wprowadził do porządku naszych wieczorów obyczaj nazywania ich na afiszu tytułem tomu poetyckiego lub wiersza. Herbert zatytułował afisz Siódmy anioł i w ten sposób do tamtych sześciu nieżyjących poetów dodał siódmego, czyli siebie. Jak pamiętamy z tego wiersza, Szemkel to anioł niepoważny, gorszy, „czarny i nerwowy”. Chociaż jest to też anioł przebaczenia, był bowiem „wielokrotnie karany za przemyt grzeszników”.

Miał jeszcze taki plan, że narysuje portrety wszystkich sześciu poetów, że te portrety zostaną powiększone i umieszczone na scenie, a światło będzie wydobywało kolejne z nich podczas lektury wierszy. Z myślą o tym projekcie powstał nawet w maju mały portrecik Gajcego, ale tylko ten jeden.

Kilka wielogodzinnych sesji poświęcił Piotrowi Kłoczowskiemu, który w imieniu teatru układał z nim wybór wierszy. To właśnie Piotrowi udało się podtrzymać poetę w zamyśle napisania wstępu, potem odtworzyć dokładnie treść bardzo już słabą ręką napisanego rękopisu. Treść tego ostatniego tekstu jest olśniewająca.

Był rad, kiedy usłyszał nazwiska aktorów, którzy mieli czytać wiersze 25 maja, a dopytywał się o nie. Wieczór miał doskonałą obsadę: Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Anna Chodakowska, Dorota Segda, Mariusz Bonaszewski, Łukasz Lewandowski i Olgierd Łukaszewicz. Choć leżał już w łóżku, nalegał, by aktorzy do niego przyjechali. Skoro podjął się współpracować z teatrem, nie zamierzał poprzestać na zbudowaniu planu, rysunkach i paru innych koniecznych decyzjach. Chciał koniecznie spotkać aktorów i chciał najwyraźniej przypomnieć sobie to, czego kiedyś nauczył się o ich sztuce. A uczył się teatru zaraz po wojnie w Krakowie, jako młody człowiek, od Juliusza Osterwy. Próbował mówić podczas jednej z tych wizyt o Osterwie. Było widoczne, że myśli i o tamtym nauczycielu.

Te spotkania nie były łatwe nie tylko z tej przyczyny, że z trudem mówił, ale też i z powodu znanego wszystkim, którzy miewali kontakty z Herbertem. Był w ogóle trudny. Ale choć źle byłoby powiedzieć, że te chwile sprawiały mu przyjemność, bo słowo przyjemność nie pasuje do jego ówczesnego stanu, na pewno bardzo chciał z aktorami przebywać. Nie skracał tych wizyt, co mógł z łatwością uczynić, wręcz przeciwnie. Herbert lubił teatr.

Towarzyszyłam aktorom w dwóch wyprawach do domu poety. Zapewne każde z nas zachowało zupełnie inną pamięć tamtych wydarzeń. Mnie się zdawało, że przypomniał sobie coś istotnego o naturze aktorstwa, że zechciał w tamtych tygodniach poświęcić tej sprawie myśli, mało tego, że zamierzył, by je praktycznie sprawdzić. Podczas jednego spotkania prosił, by aktorzy pomogli mu przenieść się z łóżka na fotel. Dwóch kolegów dwukrotnie starało się spełnić to życzenie. Jak to się działo i jak odczytali intencje poety, mogliby powiedzieć tylko oni sami. Wydawałoby się, że chodziło tylko o to przeniesienie chorego i że ono się nie udało.

Odkąd jednak zaczęłam się orientować, że za różnymi pozornie niezbornymi sygnałami stał zawsze bardzo przemyślany i w najwyższym stopniu przytomny zamysł, przyszło mi do głowy, że może nie chodziło w gruncie rzeczy o zmianę miejsca. Powzięłam wtedy podejrzenie, że Herbert wymyślił sobie i aktorom wspólne ćwiczenie warsztatowe. Uprzedzał przecież wcześniej, że chce z aktorami przeprowadzić próbę. Kiedy pytałam, na czym miałaby polegać, mówił, że nie tylko (czy niekoniecznie – nie pamiętam) na czytaniu przez nich wierszy. Mając kłopoty z przekazaniem instrukcji w słowach, zaplanował (jestem pewna, że wszystko wówczas dokładnie planował) może inny sposób porozumienia, który daje się wykonać poza stówami. Powiedział mi po kilku dniach: „tak, to byli aktorzy, poznałem to po ich skupieniu na działaniu”. Niezależnie od tego, co sądzą oni sami, a wiedzą więcej ode mnie, upierałabym się, że była to próba, i to prawdziwa, bo z dotykaniem drugiego człowieka. Coś więcej niż gadanie. Mógł tak go uczyć Osterwa. Podobno mu kiedyś powiedział, że zrobi z niego aktora.

Co do mnie, przygotowania do wieczoru Herberta zapamiętałam jako tragikomiczną konfrontację mojej nieuwagi i rozproszenia z ogromnym skupieniem człowieka skazanego na łóżko, na zakłócenia elementarnej komunikacji, na izolację od świata, ale fenomenalnie wytrwałego w wewnętrznej pracy wielkiej intensywności. Dziś pamiętam swoją banalną krzątaninę organizacyjną przy tych przygotowaniach, jako kontrastującą komicznie z jego najwyższą koncentracją. Wynikały przy tym nieporozumienia, które były już całkiem komediowe. Tyle że nikomu nie chciało się śmiać.

Jak sądzę, uprawiał w tym czasie wielką pracę ducha (język Słowackiego jest tu bardzo na miejscu) w jednoosobowym klasztorze ścisłej reguły. Zaświadcza o tym całkiem obiektywnie produkt, który powstał jako wynik tych przygotowań.

Herbert w pewnym momencie powziął plan, by zawartość tego wieczoru wydać w specjalnej książeczce. Ponoć pertraktował nawet ze znajomym drukarzem, a drukarz miał być podobno z AK. Książka miałaby zawierać wstęp Herberta, portrety oraz wiersze sześciu poetów polskich i fotografie szóstki aktorów.

Zrealizowaliśmy ten zamysł już po jego śmierci. Kiedy Aneta Pawlak zredagowała publikację do druku i zobaczyliśmy korektę, stało się jasne, że mamy do czynienia z bardzo precyzyjnie przemyślaną, niezwykłą, bogato nasyconą książką o polskiej poezji. O polskiej poezji, której towarzyszą aktorzy. Wklejone do środka faksymile pisanego ostatniej nocy szkicu poucza też o ćwiczeniu ręki, jakie sobie wtedy zadał.

Wieczór 25 maja szczęśliwie się odbył. Coś jednak przeoczyłam, bo nie obyło się bez gniewu Herberta. Późno też napisałam list z podziękowaniem. Na szczęście nieporozumienie – choć do dziś tylko się domyślam, na czym polegało – zakończyło się harmonijnie, a niewiele brakowało, by pozostało na zawsze. Moje własne z kolei ćwiczenie warsztatowe z Herbertem poucza więc przede wszystkim o potrzebie pisania listów na czas.

Nie wszyscy mieli szczęście rozstać się z tym skłonnym do zatargów człowiekiem akcentem zgody. Oprócz jego znanej porywczości, co mogło być powodem po stronie pozostałych przy życiu? Nie dość pokory? Jego gniew, jakkolwiekby się wydawał niesprawiedliwy i dziwaczny, był czysty. Mówiono: gniew szaleńczy, ale był to często gniew podyktowany przez imperatyw wierności, rozumiany ze skrajną konsekwencją. Może miał do niego prawo, skoro nikt nie potrafił towarzyszyć mu w napięciu, którego wymagała niebywała jakość jego pracy? Był przecież Ogrójec Poety i było w nim powszechne zasypianie. A największy z gniewów Herberta w ostatnich latach to był gniew żołnierza, który nie może się zgodzić na prostackie kunktatorstwa, na subtelne dyplomacje, ani na wszelką rzeczywistość politycznego kompromisu.

W Martwej naturze z wędzidłem pisał o tym, jak Torrentius potrafił w swoim obrazie oddać olśnienie refleksem południowego światła padającego na szarą ścianę przez grube szkło. I że nie ma co na takie olśnienie liczyć bez dziesięcioleci doświadczania własnego szaleństwa, okrucieństw bliźnich oraz ćwiczeń warsztatowych. Tylko wtedy osiągnięte zostaje w malarstwie „jasne i przenikliwe światło oczywistości” (MNW 119).

Szaleństwo jest darem bogów, a okrucieństwo bliźnich łatwym nabytkiem. Zostają ćwiczenia warsztatowe.

Pierwodruk: „Tygodnik Powszechny” 1998, nr 32.

Cyt. za: Poznawanie Herberta 2, Wybór i wstęp Andrzej Franaszek, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2006