Kruche piękno

Żaden wiersz nie wywołał we mnie takiego poruszenia jak Przesłanie Pana Cogito. Na dobrą sprawę nie wiem dlaczego. Mieszkam w kraju, który przez ostatnie cztery wieki był przez historię oszczędzany.

GERARD RASCH

Był poetą, którego na samym początku nie chciałem czytać. Wiedziałem o nim tylko tyle, że w swoich wierszach nawiązywał do klasycznej mitologii i kultury antycznej, a to były tematy, o których w owych czasach nawet nie chciałem słyszeć. Pod koniec lat sześćdziesiątych zakończyłem naukę w gimnazjum, na dodatek klasycznym, a w Holandii obalaliśmy wówczas wszystko, co należało do „starej” epoki, czyli do świata naszych rodziców. Zacząłem studiować rosyjski, a język polski wybrałem sobie jako przedmiot dodatkowy. Bardziej zresztą byłem zainteresowany językoznawstwem niż literaturą; wprawdzie czytałem dużo, ale wyłącznie prozę, a jeśli już poezję, to tylko rosyjską. Mój pierwszy kontakt z polską rzeczywistością miał miejsce w roku 1968; na słynnej handlowej ulicy Amsterdamu Kalverstraat można było wtedy jeszcze kupić polskie gazety: „Życie Warszawy” i „Życie Literackie”, a czasami „Trybunę Ludu”. Borykałem się z gomułkowską nowomową, ale i tak nie udawało mi się niczego zrozumieć: wszystko, co wyczytałem w gazetach, było w moim odczuciu kompletnie pozbawione sensu. 21 sierpnia 1968 r. nocowałem u mojego znajomego we Wrocławiu, dokąd przyjechałem z Czechosłowacji Dubczeka. Nocą słychać było samoloty lecące na południe i wszyscy wiedzieliśmy, co to znaczy; z otwartych okien sączyły się dźwięki radia Wolna Europa. Tydzień później ruszyłem do Warszawy, by wziąć udział w letnim kursie języka polskiego organizowanym na uniwersytecie. Nikt nawet się nie zająknął o Marcu, czy inwazji, tak jakby się nic nie stało. Ja jednak podskórnie wyczuwałem, że musi istnieć inna Polska, o której się nie pisze w gazetach i która trwa ukryta za zmową milczenia. Zresztą wiedziałem z filmu dokumentalnego Milo Anstadta, chyba z 1967 r., że nie wszyscy Polacy to komuniści i że niektórzy mają odwagę mówić o tym głośno. Wywarło to na mnie ogromne wrażenie.

W latach 1969-1970 przebywałem w Warszawie na stypendium. Zająłem się zagadnieniami językoznawczymi. Sprawy literackie przedstawiały się bowiem nieco gorzej, panowała wszakże cenzura, a czy można dobrze pisać, skoro nie wolno pisać tego, co się chce? Taka literatura będzie się przecież składać ze steku kłamstw, jeśli jest się zmuszonym do milczenia o wszystkich złych rzeczach dziejących się w kraju. Najważniejszą książką, jaką wtedy kupiłem w Polsce i zabrałem ze sobą do Holandii, był tom Brunona Schulza, który mnie od razu zafascynował i który niemal natychmiast po powrocie zacząłem tłumaczyć. Zainteresowanie polską poezją pojawiło się dopiero później. Ze względów rodzinnych pod koniec 1970 r. przeprowadziłem się do Danii. Przyczyny polityczne sprawiły, że przestałem się zajmować językiem rosyjskim, a w zamian bez reszty oddałem się literaturze polskiej. Z punktu widzenia człowieka Zachodu było to pozbawione wszelkiej logiki, przecież Polacy wzięli wówczas udział w inwazji na Czechosłowację, no i uchodzili za antysemitów. Ja jednak byłem przekonany o czymś innym i na uniwersytecie w Kopenhadze zacząłem studiować polonistykę. Naszym lektorem był pisarz Peer Hultberg, autor dysertacji o Wacławie Berencie. Czytaliśmy między innymi wiersze Herberta oraz Szymborskiej. Jak dziś pamiętam zajęcia, kiedy omawialiśmy Apollo i Marsjasza: to była mocna, dobra, nawet bardzo dobra poezja; ja jednak zadawałem sobie pytanie, po co oni wciąż mówią o klasykach? dlaczego ciągle o sztuce? i gdzie współczesność? Poza tym bezwiednie przejąłem pogląd Ryszarda Przybylskiego i Jarosława Marka Rymkiewicza, którzy zaklasyfikowali Herberta do klasycystów, czyli do tych, którzy konstruują statyczny, starodawny obraz świata. Dopiero Pan Cogito uświadomił mi, że tu przecież coś zostało powiedziane i nazwane, choć muszę przyznać, że nie byłem przekonany ani do ironii czy autoironii, ani do autorskich manipulacji Bogiem, czy wędrówek pana Cogito przez epoki; bardzo wolno wkraczałem w poetyckie uniwersum Herberta. Dopiero później zauważyłem, z jaką inwencją był skonstruowany jego tomik, jak kompletna była ta poezja, obejmująca totalność nowoczesnej epoki bez krztyny imperializmu. Długo trwało, nim pojąłem kruchą czystość tej poezji.
Na początku lat osiemdziesiątych zrodził się plan przełożenia wyboru wierszy Herberta. Powziąłem go wspólnie ze znajomym, który miał większe doświadczenie w tłumaczeniu poezji i z którym przekładałem już Różewicza. Kiedy w roku 1984 byłem w Warszawie, aby odebrać nagrodę ZAIKS-u, po raz pierwszy spotkałem Herberta. Trochę się bałem, gdyż Herbert miał opinię „trudnego” (Jestem prawnikiem i kłótnikiem oświadczył mi kiedyś – a mój polski znajomy powiedział niedawno: Któż się go nie bał?). Moje pierwsze starania spełzły na niczym. Znaleźliśmy wprawdzie niewielkie wydawnictwo, które udało się zainteresować naszym przedsięwzięciem, ale Herbert się nie zgodził – jego zdaniem mała antologia u małego wydawcy nie miała sensu. Dałem więc sobie spokój i w taki to sposób, przynajmniej na pewien czas, Holandia została bodaj czy nie jedynym krajem, gdzie nie wydawano przekładów poezji Herberta, mimo iż niejednokrotnie brał udział w Poetry International w Rotterdamie i nie był całkiem nieznany miłośnikom poezji. Natomiast ze swej strony Herbert uwielbiał Holandię, jej krajobraz, malarstwo. Ku memu zaskoczeniu, w 1989 r. wydawnictwo De Bezige Bij z własnej inicjatywy zwróciło się do mnie z prośbą, bym w całości przetłumaczył Pana Cogito. Tomik ukazał się w 1990 r. i został dość szybko sprzedany, w głównej mierze dzięki recenzji Mariolijne de Vos, której tekst można było odczytać jak wyznanie miłości panu Cogito. Oczywiście nakład nie był duży, ale i tak przyjęcie tego rodzaju było w Holandii udziałem tylko nielicznych zagranicznych poetów.

Żaden wiersz nie wywołał we mnie takiego poruszenia jak Przesłanie Pana Cogito. Na dobrą sprawę nie wiem dlaczego. Mieszkam w kraju, który przez ostatnie cztery wieki był przez historię oszczędzany, w którym poeci byli poetami i niczym więcej, dlaczego zatem przyswoiłem sobie słowa: „ocalałeś nie po to, aby żyć / masz mało czasu trzeba dać świadectwo” ? Czy to z powodu ukrytej polemiki z kazaniem na górze Mateusza? Jako syn pastora jestem bardzo uwrażliwiony na moralno-religijne tony i półtony. Ale dlaczego trzy proste słowa „Bądź wierny Idź” – niezależnie od kontekstu historycznego, politycznego oraz społecznego – czysto prywatnie znaczą dla mnie tak wiele? Czyż nie od tego winno się zaczynać, bo poza tym pozostaje już niewiele dobrego, co można jeszcze dodać do tego świata, tylko, że wówczas nawet najmniejsze niewiele znaczy bardzo dużo. Czy to Herbert mnie przekonał, nie tylko tymi słowami, ale całą swoją poezją, całą swoją osobą? Czy też dlatego, że ta poezja nie tylko o czymś mówi, ale jeszcze jej o coś chodzi? Dlatego, że opłaca się próbować robić dobrze jedną rzecz, którą się potrafi, do której jest się powołanym, nawet jeżeli to bardzo niewiele: „tak tarnino / kilka czystych taktów / to bardzo dużo/ to wszystko” (Tarnina).

Skupiając się na treści, znaczeniu, sam tego nie zauważając, przechodziłem do porządku dziennego nad formą, pięknem tej poezji, mimo iż poezja zaczyna się od formy. Tak, Herbert to jeden z tych wyjątkowych poetów, u których forma istnieje w tak niewidzialny sposób, że na pierwszy rzut oka bardziej widać co jest napisane, niż jak zostało napisane albo zapomina się o jak, a pamięta co jest napisane. Nad formą zacząłem przemyśliwać dopiero, kiedy zacząłem tłumaczyć.

W 1994 r. ukazał się mój przekład Raportu z oblężonego miasta; było to wkrótce po ostatniej wizycie Herberta w Amsterdamie. Odwiedził wtedy Holandię na zaproszenie gazety „NRC-Handelsblad” z okazji wystawy o tulipanach w Nowym Kościele (Nieuwe Kerk); kurat ukazała się (zresztą u innego wydawcy i w przekładzie z tłumaczenia angielskiego) jego Martwa natura z wędzidłem (w Holandii nadano jej tytuł Tulipanów gorzki zapach). Herbert miał obejrzeć wystawę i napisać o niej do wspomnianej gazety. Razem z dziennikarzem Reinem-Janem Mulderem, odebraliśmy poetę z lotniska. Uprzedziłem Muldera o wszystkim: nie wiedział, że to cud, że Herbert w ogóle przyjechał, bo normalnie nie podróżuje i siedzi w domu, powiedziałem mu, że jest słaby i schorowany. W wózku inwalidzkim, popychanym przez stewardesę, przejechał bramkę kontroli celnej jako ostatni pasażer. Okazało się, że to jego ostatnia podróż.

I’m very sorry – usprawiedliwiał się ciągle przed dziennikarzem. – Prawie trzy lata nosa z domu nie wystawiłem, a tu proszę – od razu Holandia.

Ponieważ tuż przedtem byłem w Rosji, w pierwszym odruchu przypominały mi się rosyjskie słowa.

Ruski szpieg – skwitował to żartobliwie Herbert.

Taksówką pojechaliśmy do hotelu Ambassade, który w Amsterdamie funkcjonuje jako hotel pisarzy, skąd zadzwonił do domu i gdzie jeszcze przez kilka godzin rozmawialiśmy, a raczej słuchaliśmy jego monologów po angielsku o cywilizacji, kulturze, świecie, o Poetry International w Rotterdamie, o rozwiązłym życiu jakiegoś włoskiego profesora i o tulipanach.

O wojnie nie będę mówił, to nie jest interesujące.

Jak nam powiedział, mówił wówczas płynnie po niemiecku, a umiał przybierać akcent hamburski, bawarski oraz wiedeński, jeżeli trzeba było się podać za Niemca; kiedy później przebywał w Austrii, ten jego talent zanikł. Przez następne dni – miał zostać tydzień – widywałem go codziennie. Był chory; oddychał astmatycznie, nie mógł chodzić, tylko czasami wstawał i to na krótko.

W drugim dniu pobytu nagle zniknął. W hotelu podawano sprzeczne informacje o tym, co zaszło; okazało się, że został zabrany przez ambulans do szpitala, wiedział dokładnie, co się stanie, ale pokłócił się z lekarzami i po paru godzinach wrócił do hotelu, mimo iż chciano go zatrzymać.

– Jakby mnie nie puścili, wyjechałbym stąd łóżkiem.

Tego samego dnia – na własną rękę, jak mu się to udało? – wybrał się do Nieuwe Kerk, aby obejrzeć tulipany, takie jak je odwzorowywano na obrazach, rzeźbach, grafikach, tapetach, namalowane na szkle i kafelkach, inkrustowano na meblach czy wyszyto. Kiedy go potem odnalazłem w hotelu, siedział wyczerpany w holu i był zajęty rozmową z mężczyzną, który wyglądał mi na włóczęgę, a okazał się (amerykańskim?) poetą, który, najczęściej przypadkowo, spotykał Herberta w Nowym Jorku i w Berlinie, na ulicy, podczas oglądania wystaw z damskimi ubraniami. Poszliśmy do jego pokoju, gdzie zaczął mi dyktować swój artykuł. Jeśli go niezbyt dobrze rozumiałem lub źle odczytałem to, co mi chwilę przedtem podyktował, irytował się, ale niemal natychmiast pojawiał się na jego twarzy rozgrzeszający uśmiech albo komplement, a wówczas jego twarz stawała się niezwykle miła i wyrażała dobroć; jakby maska bólu na chwilę spadła. Tytuł artykułu brzmiał: Prosty, ognisty, skromny, dekadencki, szalony i głupi tulipan. Obawiam się, że nigdy nie odnajdę polskiego oryginału, który powinienem był zachować.

Po kilku dniach pobytu w Amsterdamie Herbert przedsięwziął plan, aby na krótko, po cichu, wyjechać do Włoch. Chciał tam pracować nad tekstami o Ferrarze, Bolonii i Pizie. Nikt nie miał się o tym dowiedzieć. Ja zostałem wciągnięty w spisek, bo miałem sprawiać wrażenie, jak gdyby on wciąż tu był. Po całym dniu snucia łobuzerskich planów (oczywiście przede wszystkim nie mogła się o tym dowiedzieć pani Katarzyna) Herbert powiedział jednak:

– Sztab obradował do wpół do trzeciej nad ranem i zdecydował, że nie jedziemy do Włoch.

Od Alberta Vostera, dyrektora wydawnictwa De Bezige Bij, udało mu się wydostać zaliczkę na eseje, które dopiero miały zostać napisane. Szybko ją jednak oddał, rozumiejąc, że nie jest w stanie zaspokoić oczekiwań. W przypadku, kiedy obiecana książka nie powstaje, zwrot zaliczki (którego w istocie wydawnictwo nie może się domagać) świadczy o przyzwoitości, na którą nie liczy żaden wydawca.

Dwa dni przed jego wyjazdem mieliśmy pójść do Muzeum Żeglugi, które znajduje się w amsterdamskim porcie nad rzeką Ij, niedaleko dworca głównego. Około dwunastej przyszedłem do hotelu. Herbert, jeszcze w szlafroku, kończył właśnie śniadanie; noc była ciężka. Siedział w sypialni na łóżku; podczas gdy on się przebierał, ja czekałem w salonie z widokiem na Herengracht. Drzwi były otwarte; od czasu do czasu prosił mnie, abym mu coś przyniósł lub podał. Te godziny – byliśmy gotowi dopiero koło trzeciej – wywarły na mnie duże wrażenie. Nie rozmawialiśmy później o tym. Zapamiętałem, co powiedział (kokieteria?), że nigdy nie zostałby poetą, gdyby wiedział, jaki tryb życia się z tym wiąże; męka, cierpienie, harówka. Mówił o swojej męskości, gorące zimno, o swoim temperamencie. Mimo iż nie byłem mu już obcy, nie byliśmy ze sobą zżyci. Ale ja byłem zżyty z jego utworami. A tłumacz zawsze wie rzeczy o „swoim” poecie, których niemal nikt nie wie, bo to on głębiej niż zwykły czytelnik, a nawet głębiej niż niejeden krytyk wnika w tekst, docierając nie tylko do poziomu interpretacji (tłumacze często mniej „rozumieją” z tłumaczonych przez siebie wierszy niż krytycy), ale też do jeszcze głębszego poziomu, gdzie tekst jest obmyślany, gdzie się rodzi. Tłumacz obiera zawsze tę samą drogę co autor – ale droga jest już wówczas przetarta – a to wielka różnica. Mimo to powstaje na tym poziomie, na wspólnej drodze, coś w rodzaju braterstwa pomiędzy autorem i tłumaczem. Tłumacz podgląda sztukę na jego przykładzie. Tłumaczenie to do pewnego stopnia aktywność podglądacza; jako voyeur nie będzie robić tego, co robią inni, będzie to przeżywać później, naśladować na swój własny sposób; do tłumaczenia potrzeba mniej odwagi niż do pisania wierszy. To, co się wie o innym, będąc tłumaczem bardzo trudno ubrać w słowa; nie uprawiam żadnej psychoanalizy czy też innej wiwisekcji na moich autorach; wolę zostać przy niewypowiedzianym, które raczej jest świadomością pewnej aury niż konkretną wiedzą o cechach, osobliwościach, słabościach, traumatycznych przeżyciach, niedoskonałościach. Jeżeli poeta zawierza swojemu tłumaczowi jako tłumaczowi, to ufa mu również jako człowiekowi; kto daje gałęziom drzewa rosnąć w pełnej krasie, ten nie zetnie drzewa i pozwoli korzeniom swobodnie się rozrastać. Wydaje mi się, że właśnie w tamtym dniu października 1994 r. powstało między nami takie zaufanie. Herbert był chory, zależny od pomocy i życzliwości innych. Wiedział o tym i znosił to z godnością i humorem. Wstydził się, ale był na tyle wielki, by nie ukrywać tego wstydu.

Po trzeciej przyszedł Erik Menkveld, redaktor wydawnictwa, i po długich deliberacjach została w końcu zamówiona taksówka. Wózek inwalidzki do bagażnika i w drogę do Muzeum Żeglugi. Dotarliśmy tam tuż przed zamknięciem i dlatego nie musieliśmy już płacić za wstęp. Herbert chciał od razu iść do księgarni i sklepu z pamiątkami, gdzie na chybił trafił, kierując się co najwyżej okładką, nabył pewną liczbę dość znacznie przecenionych książek o historii żeglugi; poza tym trochę pamiątek. Potem poprowadziliśmy go wzdłuż kanału do stadionu; tam wzięliśmy już taksówkę do hotelu.

W dniu wyjazdu umówiliśmy się o czwartej w hotelu. Miałem go wspólnie z moim znajomym Karolem Lesmanem (tłumaczem Barbarzyńcy w ogrodzie) zawieźć na lotnisko. Okazało się, że Herbert na własną rękę udał się do Muzeum Żeglugi; jego bagaż stał przygotowany w holu. Czekaliśmy długo. Trzy kwadranse przed odlotem zajechał taksówką przed hotel, załadowaliśmy bagaż i bezzwłocznie ruszyliśmy na lotnisko, gdzie Herbert jako ostatni pasażer przeszedł przez kontrolę paszportową. Tam powiedziałem mu jeszcze, że kiedy upadał mur berliński odzywał się we mnie wers z jego wiersza Anabaza: z okrutną świadomością – że życie jest wielkie. Takiego skojarzenia jeszcze nie słyszał, ale nie wydawał się niezadowolony. Na jego twarzy znów pojawił się ten uśmiech; pożegnaliśmy się. Podniósł kapelusz i zobaczyliśmy go, jak znikał za drzwiami prowadzony przez stewardesę KLM-u.

W 1995 r. wydawnictwo De Bezige Bij zdecydowało się opublikować wszystkie utwory poetyckie Herberta. O czymś takim marzy każdy tłumacz, ale tylko nielicznym nadarza się taka okazja. Zresztą na ogół chodzi wówczas o twórczość pisarzy o niewielkim dorobku, poetów, których już od dawna nie ma wśród żywych, jak K. P. Kavafis czy Artur Rimbaud. W sierpniu 1997 r. po raz pierwszy od wielu lat znów przyjechałem do Polski. Pech chciał, że Herbert akurat zachorował; obawiano się o jego życie; już go przekreślono. Nie pozwolono mi się z nim zobaczyć, spotkałem się tylko z panią Katarzyną. W następnym roku 14 czerwca był w stanie mnie przyjąć; siedziałem wiele godzin przy jego łóżku. Umysł miał jasny i snuł przede mną plany na przyszłość.

Dzień po jego śmierci czasopismo „Vrij Nederland” zwróciło się do mnie z prośbą o napisanie wspomnienia o Herbercie. Byłem pod presją, gdyż następnego dnia miałem samolot do Polski, więc popełniłem tekst, który kończył się słowami: Jest poetą, dzięki któremu zrozumiałem, że poezja może być sprawą życia i śmierci, że ważne jest, by również w poezji, szczególnie w poezji, zachować ludzką twarz, bronić piękna, ponieważ słowo jest niedwuznaczne, uwiecznia nas i utrwala, gdyż poezja jest najwyższą wysublimowaną formą porozumiewania się ludzi. I dlatego w poezji można i trzeba pisać o wszystkim. Nie ze wszystkiego wolno żartować. Niektóre wartości są absolutne. Dom. Jedzenie. Wolność. Prawda. Piękno. Życie.

Zbiór Verzamelde gedichten (Wiersze zebrane) ukazał się w 1999 r.; zawierał dziewięć tomików Zbigniewa Herberta, które opublikował za swego życia oraz, na zasadach aneksu, wiersze zamieszczone w 1954 r. w poetyckim kalendarzu …każdej chwili wybierać muszę, o ile nie zostały ujęte w Strunie światła, i dodatkowo dwa fragmenty, które pochodzą z teatralnego tekstu Herberta Rekonstrukcja poety. Dlatego ostatnie wersy książki brzmią: „między wrzaskiem początku / a wrzaskiem końca / bądźcie jak nie dotknięta lira / która nie ma głosu/ ma wszystkie” – słowa, które Herbert wkłada w usta Homera. Owe 626 stron poezji, dopełnione posłowiem i komentarzem przy niektórych wierszach, zamyka znów cytat z Rekonstrukcji poety, wypowiadany przez Homera: „Czasem myślę, że może uda mi się z nowych wierszy wyprowadzić nowych ludzi, którzy nie będą dodawali żelaza do żelaza, krzyku do krzyku, przerażenia do przerażenia. / Można przecież ziarno do ziarna, liść do liścia, wzruszenie do wzruszenia. / I słowo do milczenia”.

W związku z ukazaniem się Verzamelde gedichten podczas trwania trzydziestej edycji Poetry International (Herbert był obecny na pierwszym festiwalu w 1970 r.) poświęcono mu w dniu 14 czerwca fragment programu. Wyświetlono film Leonora Dietzena, nakręcony w 1969 r. w Berlinie: ujrzeliśmy młodego Herberta pocierającego twarz, uśmiechającego się i robiącego miłe miny do kamery i z filuternymi oczyma odparowującego po niemiecku wszystkie pytania publiczności. Na przykład pytanie Bertolta Brechta: Ob nam in unruhigen Zeiten das Recht habe über Bäume zu schrieben? – Na ja, ich glaube, man kann auch über verzweifelte Bäume schreiben, nicht nur Natur. Mówił o tym, że preferuje konkret: Das ist Stein. Das kann man fassen. Widzieliśmy go, jak szkicuje przedmioty antycznej kultury w muzeum i jak w swoim pokoju przybija obrazek.

Niektórzy poeci czytali ulubione przez nich wiersze Herberta. Tajwańczyk Chen-li przeczytał Guziki z Rovigo, utwór, który sam przetłumaczył z angielskiego na chiński, Kolumbijczyk Alvaro Mutis recytował Pan Cogito myśli o powrocie do rodzinnego miasta, a Adam Zagajewski i Ryszard Krynicki odczytali kolejno Do Ryszarda Krynickiego – list i Widokówka od Adama Zagajewskiego; duże wrażenie wywarła też Adriana Szymańska, która zaprezentowała własny wiersz Do Zbigniewa Herberta, napisany 31 lipca 1998 r. Holenderscy pisarze Willem van Toorn i K. Michale przeczytali Damastes z przydomkiem Prokrustes mówi i Ballada o tym że nie zginiemy, a ja zakończyłem Przesłaniem Pana Cogito. Sala była pełna (około 135 gości), wszyscy słuchali w skupieniu, od czasu do czasu śmiejąc się; był to jeden z głównych punktów festiwalu. Nieobecny był w dużym stopniu obecny. Zbigniew Herbert jest poetą, którego w Holandii nie może już zabraknąć.

We wszystkich utworach Herberta osobiste doświadczenie wiązane jest w odkrywczy sposób z historią i kulturą. Jego poezję można czytać od początku do końca jako projekcję życia poety; nie każda twórczość nadaje się do tego, nie każda twórczość jest tak urozmaicona, demaskatorska, brzemienna i przesycona jakością. Jakkolwiek z jego poezji nie można się nauczyć niczego pozapoetyckiego, czego by się i tak z góry nie wiedziało, to jednak po zapoznaniu się z całą twórczością wie się przecież więcej: przeszło się przez życie człowieka. Przez życie poety, który nadał kształt światu, który pozwała doświadczać świata na swój poetycki sposób, od różowego ucha ukochanej i własnego małego palca lewej dłoni przez wyrażenie niezliczonych momentów z continuum czasów i kultur, rezerwuar pamięci, który obejmuje, aż po samotny koniec, gdzie prowadzony jest tylko przez „słabe światło sumienia stuk jednostajny”, który mierzy czas i przestrzeń, „by wreszcie przenieść na brzeg niedaleki / czółno i wątek osnowy i całun” (Tkanina). Poezja, w której obecny jest Inny, od dwojga ukochanych w wierszu Dwie krople otwierającym tomik Struna światła do Czułości z Epilogu burzy, gdzie poeta nie radzi sobie ze swoją słabością „do kamieni do ptaków i ludzi”. Jego poezja nie jest tak bardzo nastawiona na badanie ego, ale – wykreowywana przez współczucie i ironię pełną miłości – na alter ego (niekoniecznie alter ego poety). Ta ironia – stwarza dystans konieczny do tego, by dobrze widzieć i zachować to, co jest nam naprawdę drogie. To jest konieczne: jest nieodporne. „Wszystko, co ma wartość jest bezbronne”, pisał kiedyś holenderski poeta Lucebert. A Herbert, w Niepoprawności: „Oto jest moje piękno niepoważne / a kruche jest jak włosy i jak szkło”. Więc „to będę niósł jak chleb i miłość”.

Amsterdam, maj-czerwiec 1999 r.

Z języka niderlandzkiego przełożyli Jerzy Koch i Krzysztof Koch.

Pierwodruk: Upór i trwanie. Wspomnienia o Zbigniewie Herbercie, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2000.