Życie na walizkach

Zbyszek wyciągnął szkicownik i zaczął rysować. Miał talent. To był bardzo prosty rysunek, skrótowy, ale z wyczuciem światła i przestrzeni, z trafnym wyborem obiektu, który chciał utrwalić.

JAN LEBENSTEIN

Jesień. Przełom listopada i grudnia 1959 roku. Pani Teresa Dzieduszycka, którą niedawno poznałem, mówi: – Wie pan, w Paryżu jest teraz Zbigniew Herbert i chciałby się z panem spotkać.

Poczułem się zaszczycony, bo Herbert, mimo stosunkowo młodego wieku, był już wtedy mitem literackim. Pojechałem w okolice Avenue Wagram. Jakieś mieszkanie, pokój z kominkiem, ale bez ognia, chłód. Stał tam szczupły młody mężczyzna i sympatycznie się uśmiechał. To był właśnie Zbyszek Herbert. Nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy, ale zaprzyjaźniliśmy się dosyć szybko. Bo lgnie się do pewnych ludzi. Pewnie było nam to potrzebne. Mnie może bardziej niż jemu.

W latach sześćdziesiątych widywaliśmy się najczęściej. Drugie jego mieszkanie było przy Szkole Politechnicznej, w małym hotelu z barem na dole. Pijaliśmy tam czasem „czerwoniaka”. Poznałem też jego przyszłą żonę Kasię Dzieduszycką, siostrę Teresy. Przyjaźniłem się wtedy z Olgą Scherer, dużo czasu spędzaliśmy wszyscy razem. A kiedy Zbyszek i Kasia postanowili się pobrać, Olga i ja byliśmy świadkami na ich ślubie w merostwie. Poszliśmy potem wszyscy do knajpy „Procope”. Śniadanie było skromne, ale gustowne.

Przypominam też sobie – z każdego okresu pozostają tylko pewne klisze w pamięci – gorące lato na przedmieściach Paryża w Antony, w znienawidzonych betonowych blokach, gdzie był sąsiadem Aleksandra Wata. Wat, który w tamtym okresie też czuł się bardzo samotny, miał dużo estymy dla Zbyszka. Później były wzgórza nad Paryżem, Belleville, niedaleko cmentarza Père-Lachaise, gdzie pochowany jest Chopin.

Problem miał ciągle ten sam: niepewna sytuacja. Było mu ciężko. Jedną nogą nie stał w Polsce, ale drugą nie stał w Paryżu. Ani tu, ani tam. Nie miał wtedy we Francji tłumaczeń. Był bardzo ceniony przez rodaków, nieźle już znany w Niemczech, ale paryskie środowisko literackie prawie nic o nim nie wiedziało.

Zbyszek mieszkał latami na walizkach, cyrkulował po Europie. Kasia się śmiała, że nosił w tych walizkach dwie koszule i dwadzieścia książek. Miał potrzebę konfrontacji swoich przemyśleń na żywo z tekstami innych, co świadczyło o rzetelnym warsztacie i nieustannej samokontroli, która była ważną cechą jego charakteru. Wielką i rzadką dzisiaj u współczesnych artystów.

Stronił od tzw. środowiska literackiego, miał odrazę do salonów, co też jest rzadkie, bo wielu raczej się pcha i zabiega. Nawet wtedy, gdy zaczęły się ukazywać tłumaczenia jego utworów, które wzbudziły entuzjazm we Francji, nie ciągnął z tego profitów.

Wspominałem dotychczas tylko Paryż, ale były też wspólne wypady, wyjazdy za miasto. Został mi na przykład w pamięci obraz pewnego popołudnia. Chyba sierpień, pełnia lata i rozświetlona fasada romańskiego opactwa benedyktyńskiego nad Loarą – jest jego wiersz Epizod z Saint-Benoît poświęcony temu miejscu. W pewnym momencie Zbyszek wyciągnął szkicownik i zaczął rysować. Nie wiedziałem, że on to potrafi. Usiadłem z boku, żeby nie przeszkadzać i nie zaglądać mu przez ramię, bo nikt tego nie lubi. Nie nalegałem na pokazanie rysunku, ale mi go pokazał. Miał talent. To był bardzo prosty rysunek, skrótowy, ale z wyczuciem światła i przestrzeni, z trafnym wyborem obiektu, który chciał utrwalić. Skojarzyłem to sobie potem z podparyską miejscowością Moret, gdzie mieszkał i pracował Alfred Sisley. Pomyślałem, że jest jakieś podobieństwo rysunków Sisleya i Herberta, a potem doszła do tego asocjacja z kreską Czapskiego…

Inna podróż. Połowa lat sześćdziesiątych. Musiałem jechać do Kolonii, a Zbyszek do Frankfurtu, wobec tego pojechaliśmy razem do Niemiec, przez Strasburg i Heidelberg. Heidelberg – wspaniałe miasto zrobione z zapałek… Zbyszek, obkuty w literaturze romantycznej, musiał się tam czuć wspaniale. Plus golonka i piwo w knajpie burszów, bo takie przyjemności życia też sobie cenił.
Wracając do rysunków Zbyszka. Nasuwa mi się takie skojarzenie, że robił je trochę tak, jak Goethe swoje proste rysunki do Podróży włoskiej.

Wrażliwość Herberta na malarstwo była ogromna. Jednym z jego najbardziej przejmujących wierszy jest Apollo i Marsjasz, do którego inspiracją był na pewno przepiękny obraz Tycjana pod tym samym tytułem, z Kunsthistorisches Museum w Wiedniu. Wiersz o sztuce uczonej i sztuce profanów, między którymi nie jest możliwy dialog, tylko konflikt. Dotknął tu bardzo istotnego problemu.

Jego zainteresowanie malarstwem przez całe życie było bardzo głębokie. Ukoronowaniem tego jest arcydzieło Martwa natura z wędzidłem. To nie jest czysty traktat o malarstwie, bo to byłaby nuda. To jest traktat o bycie i kulturze ludzkiej, o trwaniu kultury. Jeszcze raz to podkreślę: miał wyjątkowy dar wyczucia światła, przestrzeni, pejzażu, architektury, przedmiotu.

Na koniec o ostatnim spotkaniu w Warszawie, w latach dziewięćdziesiątych. Był już wtedy schorowany i mało wychodził z domu. Ale pewnego dnia dał się wyciągnąć, ubrał się jak zwykle w przyzwoity garnitur – jego elegancja była tradycyjna, żadnych ekstrawagancji – i pojechaliśmy razem z Kasią do kawiarni „Literackiej” przy placu Zamkowym. Byłem tam umówiony z Markiem Nowakowskim. Usiedliśmy wszyscy razem i nic. Kelnerki mijały nas w locie. Przy stoliku siedziało dwóch takich ważnych pisarzy polskich i żadna z kelnerek ich nie poznała. Anonimowi turyści.

Paryż, 28 lipca 1998

Pierwodruk: „Rzeczpospolita”, „Plus Minus”, 1-2 sierpnia 1998. Cyt. za: Poznawanie Herberta 2, Wybór i wstęp Andrzej Franaszek, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2000.