Wspomnienie z czasów jakby heroicznych

Zastanawialiśmy się, co nas czeka. Zbyszek nie był optymistą, ale miał nadzieję, że za lat kilkadziesiąt spotkamy się gdzieś na Syberii…

JANUSZ ODROWĄŻ-PIENIĄŻEK

Mija pół wieku od chwili, gdy Zbigniewa Herberta poznałem i do głowy mi wtedy przyjść nie mogło, że będę kiedyś współorganizatorem poświęconej Mu wystawy. Chodziliśmy razem na socrealistyczne ekspozycje obrazów i Zbyszek na kartonikach, podających autora i tytuł dzieła, dopisywał ołówkiem czy długopisem – gdy nikt tego nie widział – swoje zwięzłe oceny wystawianych tu chał.

Za honorarium, które z redakcji „Przeglądu Powszechnego” otrzymywali niejacy Bolesław Hertyński i Olgierd Portycki, chodziliśmy – czasem – na lepszy obiad do jednej z ostatnich prywatnych restauracji w Warszawie, Simon i Stecki, o przedwojennej tradycji, przy Nowogrodzkiej, rychło zresztą przekształconej w zakład zbiorowego żywienia o nazwie Dzik czy Jeleń. Tam właśnie zastanawialiśmy się, co nas czeka. Zbyszek nie był optymistą, ale miał nadzieję, że za lat kilkadziesiąt spotkamy się – kto wie? – gdzieś na Syberii i w języku Puszkina – polskiego dawno już zapomniawszy – będziemy wspominali: Pomnisz, Janusz, kak my u Simona i Stieckogo biesiedowali? Powtórzył mi wtedy — także po rosyjsku – formułę pytania, jaką mu wielokrotnie – tę samą – zadawano na przesłuchaniu w lwowskim NKWD. Chodziło o przynależność do polskiej nielegalnej organizacji.

Józef Stalin pracował jeszcze wtedy do rana na Kremlu, pisząc prace o językoznawstwie i paląc fajkę, perspektywa więc Syberii i przesłuchań nie była tak zupełnie absurdalna dla tego, kto pamięta tamte czasy, a oglądał je nie od strony ukąszonego przez Hegla, głębiej czy powierzchowniej, od strony piszących – szczerze czy koniunkturalnie – na tematy zadane, ale tych, którzy pozostali wierni – nawet bez własnej zasługi, bo inaczej nie potrafili – poczuciu smaku.

Nie spotkaliśmy się jednak na Syberii, ale – już w roku 1958 – w Paryżu, czegośmy się wtedy – u Simona i Steckiego – naprawdę nie spodziewali.

Nasza ówczesna egzystencja paryska nie należała do najłatwiejszych. Odwiedzałem Zbyszka w jakimś potwornym hoteliku Iris przy wąskiej uliczce Guisarde, gdzie patron lżył odwiedzających grubo, powstawał wtedy Barbarzyńca w ogrodzie. Rozmowę u Simona i Steckiego wspomnieliśmy w restauracji na rue Monsieur le Prince, dokąd zaprosił nas Miłosz, którego potem odwoziliśmy na Gare de Lyon, skąd odchodził ostatni pociąg do Montgeron.

W latach 1950-1962 mieszkałem w podwarszawskim Brwinowie, mieszkał w tej miejscowości przez pewien czas i Zbyszek, spotykaliśmy się więc na peronie kolejowym, jadąc do Warszawy. Takie brwinowskie spotkanie – ale już po powrocie z Paryża – w ogródku posesji przy Wilsona 12 urządziłem na swoje trzydziestolecie, 2 lipca 1961 r. Zachowały się zdjęcia, prócz Zbyszka byli tam jeszcze: przybyły z USA historyk i nasz paryski znajomy Piotr Wandycz, Maria Dernałowicz, Andrzej Biernacki, Krzysztof Jeżewski, architekt Roman Jankowski. Przy winie paliliśmy cygara.

Wracając do czasów paryskich: przez dobre kilka lat Polacy przesiadywali o każdej niemal porze w kafejce Old Navy przy Bulwarze Saint-Germain, naprzeciw Księgarni Polskiej, należącej podówczas do dra Władysława Lama. Zaglądał tam i Zbyszek, choć nie wysiadywał godzinami, jak nie wymawiając Tadeusz Kantor czy Artur Sandauer; pojawiał się tam czasem przyjeżdżający z podpirenejskiego Amélie-les-Bains Jan Brzękowski, administrujący tam należącymi do żony Susanne zakładami termicznymi, poeta-hotelarz, jak go nazywał Zbyszek, który mi kiedyś napisał: to bardzo miły pan, ale nosi się z tą poezją jak kura z jajem. W czasie jednej z takich wizyt zrobiłem zdjęcie Zbyszka z panem Janem u zbiegu bulwaru Saint-Germain i rue Danton, które, jak widzę, krąży już dzisiaj jako anonimowe.

W Paryżu spotykaliśmy się ze Zbyszkiem także w roku 1964. Pod koniec marca Olga Scherer urządziła w swoim mieszkaniu przy Bourg-Tibourg coctail ku czci Kazimierza Wierzyńskiego, który był właśnie przejazdem w Paryżu, czarujący i rozmowny. Przewinął się tam cały prawie polski Paryż z Lebensteinem, Wierusz-Kowalską, Zofią Romanowiczową, Konstantym Jeleńskim i jego uroczą matką panią Reną. Z Polski był Maciej Wierzyński i krytyk krakowski Jerzy Kwiatkowski. Zbyszek siłował się – pamiętam – z architektem Chudzikiem, który zginął niebawem w wypadku samochodowym. Ów Chudzik właśnie zaprowadził nas potem po nocy do zakamuflowanej boity przy rogu Princesse i Guisarde (wejście od Princesse) ulubionej przez filmowców i dlatego przychodziły tam – jak twierdził nasz cicerone – najlepsze dziewczyny Paryża, chcące się dostać do filmu. Istotnie kręcił się tam po parkiecie Roman Polański z jakąś dziewczyną, podobnej jak on postury. Na koniec wlekliśmy pijaniuteńkiego Chudzika na postój taksówek przy metrze Mabillon obok kafejki Pergola, gdzie dziś jest sklep z konfekcją damską. Zbyszek odwiózł go zacnie gdzieś do szesnastej dzielnicy.

Niedługo potem pani Olga zorganizowała Zbyszkowi spotkanie z Gombrowiczem w Royaumont, który kończył tam właśnie Kosmos. Spotkanie to nie wypadło najlepiej, Gombrowicz podobnie – a z dystansem – przyjął i Jana Brzękowskiego, nie przepadał za poetami. A przecież Zbyszek wielbił Gombrowicza, w każdym razie wtedy, kiedy jakimś cudem – kto wie czy nie przez Leopolda Tyrmanda – dostaliśmy numer paryskiej „Kultury”, bo było to jeszcze w roku 1952, z dużym początkowym fragmentem Transatlantyku. Pożyczyliśmy go później ojcu Stanisławowi Wawrynowi, redaktorowi „Przeglądu Powszechnego”, gdzieśmy wtedy pisywali. Zwrócił nam ten egzemplarz z uwagami na marginesie bardzo zasadniczymi: op. bluźni! Zbyszek cytował je potem z upodobaniem.

Sprawy to bardzo już dawne, ale może warte przypomnienia, gdy w Muzeum Literatury, które Zbyszek odwiedzał (ba, kiedy objąłem jego dyrekcję, zrobił mi kawał i zmieniając głos pertraktował przez telefon w sprawie kupna starej dachówki – mieliśmy ją wtedy na zbyciu), a którego działalność popierał, choć może nie bezkrytycznie, jak świadczy Dom poety, otworzyliśmy dużą wystawę Jemu poświęconą.

Pierwodruk: Upór i trwanie. Wspomnienia o Zbigniewie Herbercie, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2000.