Zbyszek

Herbert w tamtych latach? Samotny, milczący, zniewalająco ciepły, ale zawsze z dyskretną nutką dystansującej ironii. Współbrzmiący z tym wszystkim, czym żyliśmy, niepodległy nikomu i niczemu.

JÓZEFA HENNELOWA

Jest przedwiośnie roku 1953. Czarna noc stalinizmu, przez którą nie przebija najmniejszy przebłysk. Zbyszek Herbert ma być sekretarzem redakcji „Tygodnika”, jeśli tylko znajdzie się w Krakowie jakiś dach nad głową. Kiedy nieregularnie dojeżdża z Warszawy, śpi w lokalu redakcji, w gabinecie naczelnego, na krótkiej kozetce pozbawionej wezgłówka. Rano opowiada: „Śniło mi się na przemian, albo że jestem na Syberii i chodzę boso po śniegu, albo że mnie gilotynują i głowa już mi spada”. Humor Zbyszka jest czarny jak cały ten czas, ale odmierzany z wdziękiem, którego spokojowi (czy nawet flegmie) przystoi tylko jeden przymiotnik: niezłomny. Zbyszek nie wdaje się w żadne bezpośrednie zderzenia z nacierającym zewsząd gniotem wydarzeń. Nie krzyczy, nie protestuje, nie oburza się, nie niepokoi. Trwa tak, jakby tego wszystkiego nie było, a raczej, jakby ta wszystko nie miało naprawdę najmniejszego znaczenia, jakby nie mogło go w żaden sposób dosięgnąć. Nie ma z czego żyć i nie ma gdzie drukować: cenzura skreśla już prawie wszystko. Za to na malutkiej wysepce redakcji, która lada moment ulegnie zatopieniu, jesteśmy wszyscy bliscy sobie jak rodzina. I nasze niepoddawanie się nocy bywa równie dziecinne, jak niewzruszone.

Chodzimy do muzeów. Zbyszek stoi w Sukiennicach przed obrazami Michałowskiego. Zachwyca się Seńką. Smakuje to malarstwo półgłosem, niespiesznie i tak, jakby w tej chwili nie było na całym świecie niczego ważniejszego. Kiedyś tak będzie pisał o Martwej naturze z wędzidłem.

Chodzimy do domów przyjaciół. Czasem niespodziewanie dla nich i dla siebie samych, ot choćby powstawszy nagle od lampki grzanego miodu w miodosytni. Przychodzimy, żeby jakieś fraszki Herbertowe, pisane na doraźną okazję, na przykład imieniny Stanisława Stommy („twój pies wierny, Zbigniew Herbert”), raz jeszcze deklamować żartobliwie im i sobie.

Potem, kiedy „Tygodnika” już nie ma i Zbyszek, jak inni, trzyma się przedziwnej głodowej posady w jakiejś nieprawdopodobnej spółdzielni, chodzimy czasem po Warszawie, z której się nie wyrwał. To tam odbywa się spotkanie z Antonim Gołubiewem, który długo monologuje o samotności człowieka. Zbyszek jest chory, skraca śmieszną wyprawę do zoo, na którą zaciągnęli go przyjaciele. Nie ma nawet własnego pokoju, dzieli sublokatorską norę z przygodnym poetą, również rozbitkiem.

Jego pierwszy tomik wierszy, późniejsza Struna światła, ma w tamtym roku kształt wyrwanych z zeszytu kartek, doraźnie spiętych maszynopisów, który sobie z pietyzmem pożyczamy.

Mój ojciec bardzo lubił France’a
i palił Przedni Macedoński
(Mój ojciec)

Najważniejsze są wióry świata,
śmiecie, piórka, rozbite lusterka

Zbyszek wspomina Lwów, ale tylko poprzez wymowę, akcent, zawołania. Nie wchodzi nigdy do rzeki opowiadań biograficznych.

W mieszkaniu Stommów, wieczorem, półgłośne czytanie wierszy. Nie, nie własnych. To Czechowicz. Artykułowany serdecznie i powściągliwie zarazem, tak jakby czytający za nic nie zgadzał się na rozhuśtanie jakiejkolwiek emocji. Dlaczego wybrał właśnie te strofy? Ma przecież wtedy dopiero dwadzieścia osiem lat…

Rozkwitną kiedyś dymy na czasu złych otchłaniach,
Spokojnie wejdę, starzec, w odwiecznych ogni światło
Boni żył dwojaką siłą, czekania i kochania
I nie ucieknę: dłonią żywot ujmę jak jabłko.

Tamten Zbyszek – samotny, milczący, zniewalająco ciepły, ale zawsze z dyskretną nutką dystansującej ironii. Współbrzmiący z tym wszystkim, czym żyliśmy, niepodległy nikomu i niczemu. I taki sam odnajdowany później przez wszystkie lata kwitnienia i owocowania, sukcesów i rozgłosu. Czasem nadużywany przez doraźnych graczy, głupio dumnych, gdy udało im się wyrwać wielkiemu poecie dwa niedobre słowa o innych. Czasem brnący przez wertepy chorób i zapaści. Ale zawsze powracający do swoich własnych światów, wysnuwanych ze źródła, które aż do końca biło w nim samym.

Pierwodruk: „Tygodnik Powszechny” 1998, nr 32. Cyt. za: Poznawanie Herberta 2. Wybór i wstęp Andrzej Franaszek, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2006