Pakiet listów

Był to człowiek współczujący, ze wspaniałym poczuciem humoru, uważny wobec biegnącego życia i wzruszającej kruchości codziennych drobiazgów.

JULIA HARTWIG

Może było Mu pociechą – jeśli w cierpieniach choroby coś z zewnątrz pociechą być może – że w ostatnich latach wszystkie Jego książki poetyckie były osiągalne w księgarniach i łapczywie rozchwytywane i że towarzyszyła im eksplozja rozpraw poświęconych Jego twórczości. Był to okres, kiedy Herbert zagórował poetycko, osiągając jak gdyby zenit swojej sławy. Epilog burzy ukazał się w chwili, kiedy nikt nie spodziewał się już nowych utworów po tak srogo doświadczonym chorobą poecie. Tomik ten zadziwiał nie tylko swoją przejmującą pięknością, ale też męstwem twórczym, jakie objawiło się w warunkach nieustających udręk fizycznych.

Dziś, kiedy Go wspominam, nie o Jego wierszach chciałabym pisać, ale właśnie o Jego żartobliwości, o stylu bycia, który znalazł odbicie również w Jego listach. Bo choć Zbyszek potrafił być nieustępliwie poważny, gdy trzeba było jak w Kołatce powiedzieć: tak-tak / nie-nie, to przecież, kiedy sytuacja pozwalała na trochę luzu, zawsze z tego korzystał. Żart Jego był zawsze pierwszej próby, a znał żartu odcieni tysiące, od lekkich jak piórko do boleśnie kąśliwych, kiedy Mu coś nie przypadło do gustu; żart swobodny, żart ironiczny, żart sarkastyczny.

Myślałam o tym, przeglądając listy i karty, jakie otrzymywaliśmy od Niego przez wiele lat naszej przyjaźni. Jest tych listów spory pakiet i choć najodleglejsza data to rok pięćdziesiąty trzeci, to przecież początek naszej zażyłości przypada na późne lata pięćdziesiąte.

Był wówczas Zbyszek młodym mężczyzną o niezwykłym uroku osobistym, który Go nigdy nie opuścił, ale który wiek przyćmił nieco, przydając mu krzty goryczy. Ten Jego niezwykły wdzięk zjednywał Mu względy i sympatię nie tylko kobiet, ale i mężczyzn, bo Zbyszek poza wszystkimi swoimi zaletami umysłu i serca dawał się lubić, po prostu lubił być lubiany przez otoczenie, co również, jak każdemu, przemija zazwyczaj z wiekiem.

O stosunku Jego do Polski Ludowej mówić nie muszę, nic więc dziwnego, że korzystał, kiedy tylko mógł, z zaproszeń zagranicznych, by wyruszyć w swoje podróże do ulubionych Włoch, Grecji czy Anglii lub na kilkumiesięczne, a czasem nawet kilkuletnie pobyty w Paryżu, Berlinie, Kalifornii. (Myślę o Was serdecznie, ja stary emigracyjny tułacz). Z jednego z pobytów paryskich tak pisał: Mieszkam na wyspie św. Ludwika i wciąż mi się śni, nawet jeśli nie śpię. Poza tym jest dobrze. Gdyby było lepiej, nie dałoby się wytrzymać.

W sumie spędził poza krajem spory szmat życia. Często Go obok nas nie było, za każdym razem wracał jednak, bacząc, by ze swoją poezją nie odlecieć zbyt daleko od spraw Mu bliskich. Wśród kartek, które wysyła, wiele pisanych jest za granicą, ale są też przesyłki z Polski: z Suwalszczyzny, znad morza. (Kochani, przesyłam Wam gorące pozdrowienia z północno-wschodnich rubieży naszej skołatanej ojczyzny; Pomyślałem sobie, że lepiej chodzić od drzewa do drzewa niż od ściany do ściany; Z poczucia obywatelskiego obowiązku pływam, wiosłuję, trochę jeździmy po okolicy).

Niektóre liściki On z kolei śle do nas z Warszawy za granicę, najczęściej pod koniec naszego czteroletniego pobytu w Stanach, bo w roku sześćdziesiątym dziewiątym i siedemdziesiątym On i Kasia również znajdowali się w Ameryce, skąd powrócili do Polski w roku siedemdziesiątym pierwszym i do naszego powrotu, nie mając jeszcze własnego domu, mieszkali w naszym warszawskim mieszkaniu przy ulicy Marszałkowskiej. (Kochani Julio i Arturze, pisze ten liścik przy Arturowym biurku, oparty lekko, nie arogancko, a nawet z pewnym nabożeństwem).

Odgadując nasze wahania dotyczące powrotu ze Stanów (któż ich nie przeżywał mając zagranicą zapewnioną pracę i względny spokój od ojczystych utrapień, zwłaszcza po haniebnym roku sześćdziesiątym ósmym), tak do nas pisał wiosną siedemdziesiątego trzeciego roku: Wróciłem, bo na Zachodzie mogę zarabiać i mieć tzw. spokój, ale nie mogę pisać (Ściślej mogę pisać mało i nie wiadomo po co) […] Bestia zdycha, ale nie wiem, czy my ją będziemy grzebali. Pisał to na początku ery gierkowskiej, w której próbował znaleźć ślady odmiany na lepsze. Wspominał o swobodzie poruszania się (podobnie jak w innych listach zaniedbując przecinki):

Dużo ludzi wyjechało, Kijki też w Paryżu z Pompidou parle franse. Nawet Kisiel wyjechał. W chałupie zostali kulawi albo ci co języka nie mają.
Na Kasi imieniny pozwoliłem sobie sprosić trzech gości był doc. Błoński, profesor Wolicki, profesor Frybes tak mnie ta zazdrość o tytuły żarła, że dużo się napiłem i byłem agresywny jak Pakistańczyk.
Ale wczoraj byli Jastrunowie i było grzecznie.
W czerwcu siedemdziesiątego drugiego roku tak sobie pokpiwa:
Był Nixon, ale krótko, więc się z nim nie widziałem.

Często w tamtych czasach wyjeżdża do Obór. Rozwieszam słoninę, sypię ziarno pomny na przykazania świętego Franciszka i świętego Artura. Idę nawet, bo mi kazała Anna Trzeciakowska, do stajni, aninemu koniowi na nogę okład z wodą kwaśną położyć – i okropnie się boję, czy mnie nie zadepcze.

Innym razem: Przyjechałem do Obór, żeby popracować trochę na karpia po żydowsku i pierożki białoruskie. Donosi nam też do Iowa o swoich rozjazdach po Polsce, być może na wieczory autorskie: Dziś lecę do Krakowa i Wrocławia. Straszne jest życie działacza terenowego.

Ale na Święta jeszcze chyba zdążę upiec babkę, a może nawet mazurki.

Kupiłem sobie ustną harmonijkę, a Kasia flet. Infantylne to może, ale przyjemnie jest tak grać jak się nie umie […] Byłem w PEN Paweł czytał bardzo ładnie przesłanie Artura. Koledzy, tęsknię za wami. Jak będziecie wracać będę bił w dzwony, a Kasia będzie sypać kwiatki. Andrzej może kadzić, a Joasia zanuci na pewno, bo ją znam (przyp. J. H.: Andrzej Kijowski i Joanna Guze).

Tym, którzy czytając wiersz Artur ze zbioru Epilog burzy: …a nie zaśpiewam więcej nigdy piosenki o Felku Stankiewiczu / ani pułkowego hymnu o czerwonych makach należy się wyjaśnienie, że piosenka o Felku Stankiewiczu wykonywana bywała w duecie przez Zbyszka i Artura „na ogólne życzenie publiczności” podczas koleżeńskich, nierzadko zakrapianych spotkań.

Zupełnie zardzewiał mi głos od tego nieśpiewania – pisze w liście ozdobionym Jego własnym rysunkiem przedstawiającym amorka sypiącego kwiaty na staw z łabędziami. Gdzie indziej: Feluś Stankiewicz był to chłop morowy. Jak przyjedziesz to zaśpiewamy. A wokół listu dopiski: Nie dbam jaaka spadnie kaara, Patrz Kościuszko na nas z nieba / jak w krwi wrogów będziem brodzić i w dole podpis Zawsze wierna Emilia Plater szarpiąc szarpie w galopie.

Szczególną przesyłkę stanowiła sztywna kartka zapisana starannym pismem fantazyjnie rozrzuconym na stronie i mająca robić wrażenie ulotki, która zaczynała się od słów: Już wkrótce już wkrótce otworzy swoje podwoje słynna Szkoła Tańca Zbigniewa Herberta (uczeń mistrza Sobieszewskiego).

Inny list, z siedemdziesiątego dziewiątego roku, zaczyna się jak następuje: Szanowni Państwo, nie wiem czy moje nazwisko coś Państwu mówi, ale pragnę dodać, że szereg razy występowałem na łamach pism „Pięść”, „Jodła” i „Gniew” oraz zdobyłem szereg wyróżnień na konkursach powiatowych, a nawet wojewódzkich. Pracuję dużo społecznie, jak również zajmuję się hodowlą królików zrzeszonych w związku Amatorów Mięsa… Ach, kochani, bez dowcipów i ironii / bo to na nic tęsknimy.

Od czasu do czasu daje folgę swojemu zniecierpliwieniu: planuje z Czajkowskim pobyt w Grecji …ale na razie to w chmurach, zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Obywatel Polski Ludowej nie może niczego po ludzku planować. O, życie, ty krzaku głogowy.

Ale choć burza huczy wkoło nas staramy się nie tracić ducha / aż się rozpadnie w proch i w pył krzyżacko-sowiecka zawierucha.

A z pobytu berlińskiego: Już się świąteczna Gwiazda Betlejemska wtacza na niebo też świąteczne, ale obce, kapitalistyczne, więc chyba ta karteczka dojdzie do Was po karpiu, albo co gorsza po kutii.

I w rok potem: Zdaje się, że przed chwilą wstałem od wielkanocnego stołu, a tu już Wigilia. Tak to wygląda życie staruszka między ględzeniem a ciamkaniem. No i dobrze – jak mawia mój Przyjaciel.

Zaś w sierpniu na krótko przed planowanym naszym powrotem ze Stanów do Polski: Jeśli przyjedziecie niedługo, będą bliny ze śmietaną, jeśli zimą to bigos, a wiosną, wiosną też się coś przygotuje narodowego w formie, a socjalistycznego w treści. I pisze, jakby mówił:

Kochana Julio, Boże święty, jaki jestem zdenerwowany przed przyjazdem Artura. Wszystko mi z rąk leci…

Ale są w tych listach i fragmenty jakby z poematu prozą wyjęte. Pisze na odwrocie pocztówki przedstawiającej krajobraz włoski: Na tych wzgórzach zalegliśmy pod silnym obstrzałem wojsk niebieskich. Przed końcem roku ruszamy do ataku. W lutym jak Bóg da przejdziem Wisłę, przejdziem Wartę i odpoczniemy w ojczystej zagrodzie. I znów, tym razem na kartce z widokiem Florencji: Jeden Bóg tylko wie (choć nie mam całkowitej pewności, boć on przecież nie psychiatra) dlaczego ja stary i już bardzo zmęczony łażę po tych górach – jakbym czekał na Objawienie, Cud, Absolutną przemianę, absolutną wiedzę. Oddech krótki, astma dusi, wzrok krótki, bezsenność. Ale jak mówi Arturek – fajno jest.

Odczytując te listy Zbyszka, próbuję znaleźć ukojenie po utracie Przyjaciela, czerpiąc z jego pogody ducha, tak imponującej u człowieka mającego za sobą kłopoty. Obróconego całym sobą ku studiowaniu, podziwianiu i poetyckiej twórczości. Bez względu na chwilowe klęski. (Kochany Arturku, mnie też robota nie idzie, bo zalało pole. Ale zobaczysz, że pójdzie).

Po co cytuję te listy? Może tym, co czytują Jego wiersze nieobojętne będzie, że pisał je człowiek w życiu czuły, współczujący, ze wspaniałym poczuciem humoru, uważny wobec biegnącego życia i wzruszającej kruchości codziennych drobiazgów. Człowiek czasem nieznośny w chwilach ekscytacji (Kochani Julio i Arturze, przepraszam Was bardzo za moje okropne zachowanie. Ręce całuję i do nóg padam Zbigniew, a kartka na odwrocie ukazuje rokokową figurkę damy, podpisaną: La Folie), ale choć trudny, zawsze bliski, którego się kocha i któremu wszystko się wybacza. W poczuciu, że obcowało się z kimś zupełnie niezwykłym.

Pierwodruk: Upór i trwanie. Wspomnienia o Zbigniewie Herbercie, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2006