Kochane Zwierzątka

Opowiadaliśmy sobie różne śmieszne historie, pletliśmy niedorzeczności i płataliśmy figle. To była jednak powierzchnia. Pod nią płynął nurt wspólnoty poglądów, a także naszego uznania dla jego twórczości i postawy moralnej.

MAGDALENA CZAJKOWSKA

Nasza przyjaźń ze Zbigniewem Herbertem musiała się jakoś zacząć, choć czasem mam wrażenie, że istniała zawsze – z pewnością dlatego, iż stała się tak istotną częścią naszego życia.

Po raz pierwszy spotkaliśmy się przelotnie u wspólnych znajomych, kiedy w 1957 roku odwiedziliśmy z mężem, też Zbyszkiem, Warszawę. Wystarczyło to, aby dwa lata później gościć Zbyszka Herberta u nas w Londynie, o czym przypomina mi dedykacja w podarowanej nam wówczas książce Pisma polityczne i filozoficzne Norwida z datą 26 III 959 (nie wiem, czemu opuścił jedynkę, dość często tak właśnie zapisywał daty): „Magdzie i Zbyszkowi w podzięce za gościnę Zbig”, jak również listy pisane w lutym i marcu 1959 roku do prof. Henryka Elzenberga, w których podaje nasz adres zwrotny.

Zbyszek zatrzymał się u nas, zostawszy po jakimś party, które urządziliśmy w naszym nowo kupionym domku na Stanmore, na przedmieściach Londynu. Z miejsca się zaprzyjaźniliśmy.

Zbyszek miał fantastyczne poczucie humoru. Toteż opowiadaliśmy sobie różne śmieszne historie, pletliśmy niedorzeczności i płataliśmy figle. Och, mój Boże, jakie się Zbyszka trzymały kawały! Umiał żartować z sytuacji, ze śmiesznostek ludzkich, z samego siebie, słowem – miał ten rodzaj poczucia humoru, który w pełni nam odpowiadał.

To była powierzchnia. Pod nią płynął nurt głębokiego wzajemnego zrozumienia, wspólnoty poglądów, a także naszego uznania dla jego twórczości i postawy moralnej. Jeszcze bardziej istotne były problemy nieporuszane w codziennych rozmowach (a jeśli już, to rzadko i niechętnie): pamięć wojny, rozstania, strata najbliższych i ojczyzny. Zbyszek pisał: „Kiedy mój starszy brat / wrócił z wojny / miał na czole srebrną gwiazdkę / a pod gwiazdką / przepaść”.

My też byliśmy dotknięci wojną. Matka mojego męża, złapana na podsłuchu, została rozstrzelana za przynależność do AK, mój mąż, Zbyszek Czajkowski, był w „Parasolu” i brał udział w Powstaniu Warszawskim. Dobrze znaliśmy ludzi, którzy wracali z wojny z taką właśnie przepaścią w oczach, Tę pamięć staraliśmy się przykryć, odizolować od życia codziennego. Byliśmy jak małż powlekający ziarnko piasku twardą pokrywą perły. To był etap „nowego życia”, które „słało się nam pod nogi”, jak pisał Zbyszek Herbert. Te słowa w odniesieniu do nas, mieszkających na Zachodzie, brzmiały prawdziwie, ale w świetle sytuacji w Polsce nabierały gorzkiego, ironicznego znaczenia.

Wersy o powracającym z wojny bracie rozpoczynają wiersz Deszcz z ofiarowanego nam przez Zbyszka tomiku Hermes, pies i gwiazda, na którym zrazu napisał dedykację oficjalną: „Pani Madzi i Panu Zbigniewowi Czajkowskim z wyrazami przyjaźni ofiarowuje autor”; po czym nie wytrzymał i dopisał: „Warszawa, zima, znów zima” (niestety, nie podał daty). Będąc kolejny raz, dodał do tego: „Londyn, zima, znów zima”. Dopisał też ręcznie tytuł Węgrom do wiersza mającego w druku zamiast tytułu trzy gwiazdki, a zaczynającego się strofą: „Stoimy na granicy / wyciągamy ręce / i wielki sznur z powietrza / wiążemy bracia dla was”. Ten tytuł wówczas w Polsce nie przeszedłby przez cenzurę.

Jak można było nie zachwycać się twórczością Zbyszka, tymi zaskakującymi skojarzeniami, na przykład wierszem Pudełko zwane wyobraźnią: „Zastukaj palcem w ścianę – / z dębowego klocka / wyskoczy / kukułka // wywoła drzewa / jedno i drugie / aż stanie / las” czy też później, w Studium przedmiotu, tym najpiękniejszym przedmiotem, którego nie ma? Powiedzenie „bezużyteczny jak katedra w puszczy” stało się częścią naszego codziennego języka.

Trzeba pamiętać, że był to okres, kiedy z nowymi formami wiersza większość czytelników zaczynała się dopiero oswajać. Niewiele lat upłynęło od czasu delektowania się poezją Gałczyńskiego, T.S. Eliot był wciąż ewenementem, a teatr absurdu w powijakach. Oczywiście, ci „wprowadzeni”, czyli literaci i krytycy, na pewno poznali już (a nawet osądzili) nowe prądy, ale my, po zewnętrznej stronie ezoterycznych kół, stosunkowo niedawno zaczęliśmy z nimi obcować. Byliśmy karmieni wierszami zachowującymi reguły rymu i rytmu oraz romantycznymi sytuacjami, których ukoronowaniem był, na przykład, pocałunek przy księżycu. A tu Zbyszek pisze: „Nie rozumiem, jak można pisać wiersze o księżycu. Jest tłusty i niechlujny. Dłubie w nosie kominów”.

Podoba mi się w wierszach Zbyszka to, jak potrafi sprowadzić wielkie zdarzenia do codziennego wymiaru. Wszak przełom może się zacząć cicho, zwyczajnie, i w swych początkach być ledwie zauważalny. W malarstwie świetnie ilustruje to Upadek Ikara czy też Spis ludności Breughla, gdzie główni bohaterowie są niemalże poza nawiasem. Trzeba ich szukać na drugim planie, wśród tłumu. Zbyszek sprowadza do codzienności epokowe wydarzenia, zarówno starożytne (Brak węzła czy Próba rozwiązania mitologii), jak i z epoki chrześcijaństwa (Na marginesie procesu). Muza – to święte i nietykalne natchnienie poetyckie, jest u Zbyszka pokojówką szykującą się na randkę z żandarmem.

[…] Sam Zbyszek wyraził się jasno: „Nie napisałem ani jednej linijki, żeby kiedykolwiek olśnić wiedzą lub erudycją”. Zależało mu na czytelniku, który „potrafił odtworzyć w sobie całą arię, kolor obrazu czy wiersz […] z taką samą bezinteresowną radością, jakby on sam był autorem” .

Uważał, że talent pisarski bez charakteru marnieje. Charakter zaś definiował jako bezkompromisową postawę moralną wobec rzeczywistości. Twierdził, że u twórcy „ceni się bezkompromisowość, odwagę, bezinteresowność”.

Tej postawie był wierny do końca życia, pozostając jednym z tych niezłomnych. W licznych artykułach poświęconych Zbyszkowi podkreślano tę właśnie cechę, pisząc o nim jako o pisarzu, któremu się wierzy. „Podziw budzi nie tylko jego twórczość, ale również droga życiowa, będąca przykładem niezależności, wierności ideałom” . Takich jak on można policzyć na palcach jednej ręki. Cóż, w kręgach intelektualistów (czy raczej pseudointelektualistów) na pewno nie był on człowiekiem wygodnym. I dziś, czytając tworzone niestrudzenie przemądrzałe elaboraty na temat Herberta, zastanawiam się, w jakim gronie się znalazłam – pawi czy sępów?

Ale wróćmy do początku naszej przyjaźni ze Zbyszkiem Herbertem. Dlaczego „Zwierzątka”? Zaczęło się chyba od naszego pięknego wilczura, którego nazwaliśmy Burkiem, aby mu jego wspaniały rodowód nie uderzył do głowy. Burek był uroczy, mądry, a ludzkim głosem nie mówił tylko dlatego, że nie chciał. Miał zwyczaj, kiedy było mu smutno, podchodzić do kogoś z nas i podawać łapę. Trzeba go było za tę łapę trzymać i mówić – cicho i łagodnie – wszystko jedno co. Czasem bredziliśmy dla kawału najokropniejsze rzeczy, jakie nam do głowy przychodziły. Chodziło bowiem o ton głosu. Burek słuchał, słuchał, marszczył czoło (co powodowało takie śmieszne skrzyżowanie uszu – składały się jak nożyczki), po czym zły nastrój mu przechodził, Burek zrywał się i znów był pełnym życia i energii wilczurem. Zbyszek Herbert bardzo go polubił. Stwierdził, że my wszyscy jesteśmy jak zwierzątka, które muszą się trzymać za łapę wobec przeciwności losu, i odtąd większość listów do nas zaczynał słowami „Kochane Zwierzątka”…

Wstęp do książki: Herbert i „Kochane Zwierzątka”. Listy zebrała i komentarzem opatrzyła Magdalena Czajkowska

Rosner i Wspólnicy, Warszawa, 2006