Poza granicami trzeźwego rozumu

Ilekroć mnie spotykał, nazywał mnie Herbert kochanym proboszczem albo szambelanem. Były to aluzje do mego redaktorstwa w katolickim piśmie…

MAREK SKWARNICKI

Pierwszy mój kontakt z Herbertem to była lektura jego wierszy w „Tygodniku Powszechnym” w latach pięćdziesiątych. Byłem w tym czasie studentem Wydziału Filologii Polskiej na Uniwersytecie Warszawskim, czytelnikiem „Tygodnika” do chwili jego zamknięcia przez władze PRL (paxowskiej kontynuacji pisma nie uznawałem za rzeczywiste przedłużenie życia ulubionego „Tygodnika”). Sam współpracowałem z nim od roku 1952 pod pseudonimem Jerzy Patkiewicz. Korespondencja z redakcją pisma powoli doprowadziła do pogłębiającej się przyjaźni z Zygmuntem Kubiakiem. Kubiaka z Herbertem łączyły nie tylko więzi środowiskowe, gdyż Zygmunt był już członkiem zespołu redagującego „Tygodnik”, zaś Herbert wolontariuszem angażującym się w pismo. Wiązało się to wówczas dla wszystkich z ryzykiem dokuczań czy nawet represji ze strony władz PRL. Młodszy od nich obydwu nie zetknąłem się wtedy jeszcze osobiście z Herbertem, natomiast nieraz wysłuchiwałem od Kubiaka opinii o poecie, bo wiązał ich podobny kult antyku, Śródziemnomorza, poezji, a zwłaszcza Szekspira. To było powodem, że w roku 1957 po wznowieniu „starego” „Tygodnika Powszechnego” Jerzy Turowicz zwrócił się do mnie o napisanie recenzji z tomiku Hermes, pies i gwiazda, który wówczas drukowano, a ja w tym czasie sam już publikowałem wiersze i fragmenty prozy poetyckiej w tym piśmie. Od roku 1958 już byłem redaktorem „Tygodnika” i przeniosłem się do Krakowa.

W Krakowie spotkaliśmy się z Herbertem po raz pierwszy, gdy przyjechał tam w odwiedziny i chyba z jakimiś wieczorami autorskimi. Uprzednio wysłałem mu do oceny swoje niedrukowane wiersze. Teraz spotkaliśmy się w pokoju hotelowym, gdzie wywiązał się między nami taki mniej więcej dialog: – Masz duże zdolności poetyckie, szkoda byś ich nie rozwijał, pracując stale w „Tygodniku”. Bo – dodał – w Polsce są kurniki dla pisarzy: partyjny i katolicki, jak kura chce chodzić między nimi, to wszyscy w nią rzucają butami. – To prawda – tłumaczyłem się przed mym już sławnym kolegą – ale ja do „Tygodnika” poszedłem nie tylko z literackich powodów. – Jak tak to powinieneś w nim być – orzekł Herbert.

Z tej rozmowy i wielu późniejszych wnioskuję, że Zbyszek miał do środowiska krakowskiego poza Hanną Malewską, którą wyjątkowo cenił, stosunek streszczający się w powiedzeniu do mnie pewnego razu – Hm, to hrabiowie sprzedają dewocjonalia. – Znany był też ciepły stosunek Zbyszka do Jerzego Turowicza, ale jego współpraca z pismem układała się różnie i myślę, że chodziło bardziej o różnice polityczne niż światopoglądowe. Kiedykolwiek był wtedy w Krakowie, odwiedzał redakcję na Wiślnej, drukował u nas wiersze kapryśne, utrzymywał bliskie więzy przyjaźni z Tadeuszem Chrzanowskim, Janem Józefem Szczepańskim, no i ze mną. Chrzanowski i Szczepański należeli do grupy odważnych pisarzy, którzy w latach 1945-1953 (wtedy też wspierał ich Herbert) bronili „Tygodnika Powszechnego”, narażając się władzom z Urzędem Bezpieczeństwa Publicznego włącznie.

Nie pamiętam wszystkich bezpośrednich spotkań ze Zbyszkiem, bo były one rozłożone potem na lata i miały charakter wzajemnej sympatii i jakiegoś spontanicznego porozumienia zarówno w sprawach poezji, polityki, jak i stosunku do ostatecznych tajemnic życia człowieka. Świadczą o tym listy, które zachowałem i one chyba najlepiej oddadzą klimat wokół osoby tego niezwykłego poety. Dodam jeszcze, że od roku 1958 do dziś drukowałem i drukuję w „Tygodniku Powszechnym” felieton sygnowany pseudonimem (dziś i nazwiskiem) SPODEK. Pozwalam sobie mniemać, że typ mojego poczucia humoru i groteskowości świata bliski był Zbyszkowi, a jego mnie. Oczywiście pan SPODEK (pseudonim zaczerpnięty ze Snu nocy letniej w przekładzie Gałczyńskiego) nie sądzi, by mógł w czymś dorównać Panu COGITO.

Ponieważ więc z jednej strony zawsze istniała pomiędzy nami nić przyjaznego i głębokiego porozumienia, zastanawiałem się nieraz, czemu jest tak trwała, skoro nie widujemy się zbyt często. Jestem pewien, że jej źródłem były z jednej strony „tygodnikowe” korzenie, które w wielu współpracownikach i pracownikach pisma były trwałe i głębokie, z drugiej zaś stosunek do PRL – nieustannie opozycyjny i wreszcie tzw. najważniejsze sprawy losu człowieka – by się wyrazić tak górnolotnie. To, co znajdujemy w poezji Herberta z każdego okresu jego życia, jest zawsze związane z ostatecznymi tajemnicami losu człowieka naszej epoki, w której nadal, jako ludzie urodzeni jeszcze przed drugą wojną światową, wciąż uczestniczyliśmy. Herbert był ode mnie starszy o kilka lat, ale obydwaj pamiętaliśmy wojnę i powojenne prześladowania AK.

O tych wszystkich sprawach mogę dziś myśleć, odczytując na nowo listy Herberta do mnie. Jego korespondencja z wieloma osobami słynęła ze swoistego stylu, połączenia kpiny i spraw serio. Oto przykład – list datowany 3 XII 1972. Warszawa Marszałkowska 68/47. Spodku mój Miły, jak żyjesz i czy jest Ci wesoło? Bo mnie różnie. Jak czytam Ciebie to lepiej. Podlizuję się, bo przesyłam wierszyk do ewentualnego wykorzystania, bo za mało w Organie o Cioci R. Organ to „Tygodnik Powszechny”, a Ciocia R. uzupełniona jest przypisem z gwiazdką na końcu listu ewolucji. Dalej Zbyszek pisał: Ale może się nie nada, to proszę odeślij, jeśli łaska. Czy już kupiłeś plastikową choinkę i czy karp pływa w Twojej wannie. Mnie do świąt jeszcze daleko, bo mam dużo roboty i co za święta bez śniegu, na środku wykopanej Trasy Łazienkowskiej. Wybieram się do Krakowa w styczniu i liczę na audiencję. Byliśmy niedawno u Zdzisiów i wspominaliśmy Ciebie czule… Zbigniew. Adres na Marszałkowskiej to mieszkanie Julii i Artura Międzyrzeckich, którzy byli wtedy w USA. Zdzisiowie – to małżeństwo Najderów. Ze Zdzisławem Najderem przyjaźniłem się od wspólnych czasów studenckich.

W liście z 18 kwietnia 1974 r. Herbert dziękował mi za przysłanie mu nowej mojej książki, literackich reportaży z USA pod tytułem Wesele w Sioux City. Był to plon kolejnych kontaktów z Ameryką poprzez udział w International Writing Program, w którym uczestniczyli wtedy też Międzyrzeccy. Komentując książkę, Zbyszek pisał: Znajdę w niej chyba tęsknotę i smutną zazdrość i odrobinę pogardy i zgoła niewinną szczęśliwość. Zdanie to odnosiło się do często napotykanej u Polaków, odwiedzających wtedy USA, ambiwalencji uczuć: tęsknoty za osobistą wolnością połączoną z zazdrością życia dostatniego bez naszych historycznych męczeństw, odrobiny pogardy dla tych co to nie wiedzą, jakie może być nasze biedne, ale za to uduchowione życie i zgoła niewinnej szczęśliwości – bo ja tam zawsze czułem się szczęśliwy, a Herbert o tym wiedział i chyba sam coś podobnego za oceanem przeżywał.

Herbert ilekroć mnie spotykał, nazywał mnie kochanym proboszczem albo szambelanem. Były to aluzje do mego redaktorstwa w katolickim piśmie, a potem funkcji sprawowanej w Watykanie w Papieskiej Radzie dla Spraw Laikatu. Łączy się to z refleksją nad tym, co uważam za religijną tęsknotę Zbyszka, która objawiała się w stosunkach z Turowiczem, czy ze mną. Świadczy o tym np. list z 4 lipca 1981 r. Oto najważniejsze z niego cytaty naświetlające te sprawy: Drogi Mareczku, co słychać, jak się czujesz? Bardzo mnie ostatnio zaniedbujesz (przedostatnio także), ale wybaczam Tobie po chrześcijańsku, zwłaszcza, że oto masz okazję, żeby naprawić swój błąd. A teraz poważnie: wybacz, że zawracam Ci głowę takimi sprawami godnymi woźnego, a nie Szambelana. Ogromnie (jest to potrzebne do pracy) zależy mi na nabyciu za jakąkolwiek cenę książki Alfreda Läpple’a „Od Księgi Rodzaju do Ewangelii”, ZNAK 1977. Piszę, że za wszelką cenę, bo ostatnio na bazarze w pobliżu straganów z nasionami nabyłem „Posiew kontemplacji” Mertona za jedyne 500 zł. Wiem, że z Läpple’em – wydanym tak dawno – będzie trudno, ale może wydawnictwo chowa jeszcze jakiś egzemplarz, jeśli Woźniakowski nie zabrał wszystkich książek do tego swego Maisons Dędon.

Będę Ci dozgonnie wdzięczny jeśli się uda i z góry dziękuję za trud. Książka jest mi potrzebna pilnie teraz, ale również na przyszłość jako obrok duchowy. Czytam Cię i czytam Spodka, reportaże z podróży – fajne: naprawdę nie podlizuję się. A może byś tak wpadł po drodze z Bombaju do stolicy Wiślan – Samojedów to wtedy moglibyśmy urządzić dyskusję hennelową (nie wiem dlaczego ludzie tak przekręcają) No?

W Bombaju wtedy nie byłem, ale odbywałem reporterskie podróże po całym świecie z papieżem – stąd ta aluzja. Hennelowa to redaktorka „Tygodnika”, z którą Herbert przyjaźnił się od lat pięćdziesiątych.

Książkę Läpple’ego wysłałem natychmiast, wyjąwszy ją z własnej półki. W odpowiedzi Zbyszek do mnie wysłał taki oto list: Mątwa Wielka, wrzesień, 1982. Drogi Marku, doprawdy nie wiem jak Tobie mam dziękować za Läpple’ego. To tak jakbyś wybrał się z misją nawracania Prusaków (vide św. Wojciech); ale nie bój się! tak źle nie powinno się skończyć. Bardzo mi na Tobie zależy.
A na dodatek Twój nowy tom poezji (widzisz jaki jestem delikatny – nie piszę wierszy). Rzuciłem się nań zajadle, nie dlatego że kocham poezję, bo jej nie kocham; po prostu chciałem sprawdzić, powodowany niskimi pobudkami, czy kolega się nie omsknął (czego mu szczerze życzę).

Otóż nie omsknął się. Tom jest jasny, piękny, dojrzały – same przymiotniki – ale wierz mi, że czytałem ze wzruszeniem. Dzięki Ci bardzo i serdecznie gratuluję.

A może byś wpadł po drodze z Watykanu do Warszawy. Obiecuję Ci, że razem z moim przyjacielem Markiem dorwiemy się do jakiejś milionerki… P.S. Kto to jest Tadeusz Szyma. Czy to nie nowy pseudonim ks. Wojtyły. Jeśli możesz pozdrów go i przekaż wyrazy…

Wątek wymiany intymnych sądów na tematy wieczne znajduję też w innym jeszcze liście z roku 1992. Herbert jest już bardzo schorowany, a ja po zawale serca i operacji. Wydałem wtedy tomik wierszy pt. Intensywna terapia. Posyłając go mu zamieściłem parę wątpliwości na temat zakończenia Herbertowego wiersza Dęby, które wydało mi się zbyt rozpaczliwe. Zbyszek odpisał tak: Kochany Marku, dziękuję Ci serdecznie za Twój przyjacielski list, który mnie wzruszył. O Twoich perypetiach sercowych wiem od wspólnych przyjaciół i ogromnie się cieszę, że czujesz się lepiej. Dbam o Twoje zdrowie. Jestem pod wielkim wrażeniem Twoich wierszy z pozoru prostych, nagich, pod którymi wyczuwam drugie, metafizyczne dno. Z początku bardzo mi się podobał Nietutejszy, teraz uważam, że wszystkie są wyrównane, świetne i napisane z podziwu godnym dystansem… Twoje uwagi na temat Dębów, a zwłaszcza zakończenia wiersza przyjmuję jako przyjacielską, a zatem cenną troskę. Tylko dla mnie rozpacz była zawsze wołaniem o nadzieję, a ciemność miała wyrażać pragnienie światła. To może się wydać dialektycznym wykrętem, ale być może należy w swoim wnętrzu lepiej destylować nieszczęście. Mam nadzieję, że jestem po Twojej stronie i dlatego wiersze Twoje pomagają mi. Myślę często i serdecznie o Tobie, Kochany Marku. Wybacz, że ten list konfesyjny i osobisty piszę na maszynie, ale wielomiesięczna choroba uniemożliwia mi stawianie wyraźnych liter piórem. Natomiast lampa i kałamarz cieszą się najlepszym zdrowiem, jak zwykle przedmioty trzymają się mocno… Twój Zbigniew.

Mimo swej nieporadności, Zbyszek napisał do mnie na Wielkanoc 1997 r. jeszcze jeden list, pisany ręką drżącą i chybotliwą. Mowa w nim była również o poezji sięgającej poza granice „trzeźwego rozumu” na podstawie wysłanych mu wtedy moich wierszy wybranych pt. Początek świata.

Na liście rozlana była mała kropla czerwonawego koloru ze strzałką na nią skierowaną i słowami: to moja krew. Wielkanocna data nadania listu być może miała związek z tym niesłychanym znakiem.

Tyle listy. Były i rozmowy w różnych porach jego i mojego życia. Zapamiętałem zwłaszcza podróż redakcyjnym samochodem „Tygodnika” z Krakowa do Warszawy, którym wieziono dary dla Zakładu dla Ociemniałych w Laskach. Korzystając z tego, pojechaliśmy razem do stolicy, a ja potem spędziłem wieczór i noc na Marszałkowskiej w owym mieszkaniu Międzyrzeckich. Treści burzliwych i głębokich dyskusji nie pamiętam, bo wypiliśmy tak dużo dobrego wina, że zapamiętałem głównie porannego kaca. Gdy się żegnaliśmy, Zbyszek nagle ukląkł przede mną i zawołał: o daj mi pocałować twą dłoń proboszczu. On takie sceny „odstawiał” często.

W okresie stanu wojennego Zbyszek pojawił się nagle w Krakowie zaproszony przez Akademickie Duszpasterstwo Księży Redemptorystów na Podgórzu. Pikanterii dodaje temu wieczorowi autorskiemu fakt, że duszpasterzem studenckim i organizatorem spotkania był ksiądz Rydzyk, obecny dyrektor Radia Maryja. Zbyszek czytał swoje wiersze na ambonie. Duża świątynia była zapchana do granic możliwości młodzieżą, która potem prosiła o podpisanie wierszy wydawanych w drugim obiegu. To był okres Raportu z oblężonego Miasta. Po tym spotkaniu już nie wiem, w jaki sposób znaleźliśmy się w mieszkaniu aktora Tadeusza Malaka razem z Turowiczem i Janem Józefem Szczepańskim i być może innymi osobami. Rozjechaliśmy się do domów o świcie.

W roku chyba 1994 Herbert otrzymał nagrodę amerykańskiego Pen Clubu, która miała mu być wręczona w Nowym Jorku. Akurat tam byłem. Herbert nie przyleciał do Nowego Jorku i w jego jakby imieniu odbierał ją Miłosz. Sam sobie się dziwiłem, bo obecność moja była tam całkowicie przypadkowa. Podtekstem zaś sytuacji był znany wielu konflikt pomiędzy Herbertem i Miłoszem, który mógł mieć wiele powodów i nie tu miejsce, bym go komentował. Największym kamieniem obrazy dla Miłosza był wiersz Herberta Chodasiewicz, drukowany w zbiorze Rovigo, który ma być pamfletem na Miłosza. I chyba rzeczywiście, lecz Miłosz był tym, który poezje Herberta już w latach sześćdziesiątych wprowadził w krwiobieg poezji anglosaskiej, a zatem i światowej. Więc trudno rzec, co było powodem zwady naszych wieszczów.

W dzień po wiadomości o śmierci Zbyszka zadzwonił do mnie w Krakowie Miłosz i spytał, czy mogę od razu się z nim umówić w kawiarni Noworola pod Sukiennicami. Przyjazna znajomość z Miłoszem łączy mnie prawie tak dawno, jak łączyła z Herbertem i spotykamy się czasem, gdy przybywa do swego mieszkania pod Wawelem w miesiącach wiosenno-letnich, a nieraz i jesiennych. Byłem jednak zaskoczony pewną nerwowością tonu rozmowy z Mistrzem. Okazało się, że Miłosz chciał mi przeczytać napisany właśnie wiersz „na śmierć Zbyszka”, który potem był drukowany. Jego treścią były telefony, jakie Miłosz otrzymał w momencie odejścia od nas Herberta. Zapytał mnie, czy może ów wiersz drukować. (Dlaczego mnie o to pytał – Bóg raczy wiedzieć). Rzekłem, że na pewno może, chociaż w ogólnej opinii literackiego świata żywa jest nadal świadomość konfliktu pomiędzy Zmarłym i nim. Rozmawiałem z Herbertem przed jego śmiercią i wszystko między sobą załatwiliśmy – oświadczył Miłosz. Wiersza od razu drukował nie będę – zdecydował.

Gdy obecnie czytam Chodasiewicza, wydaje mi się, że, odsuwając na bok osobiste sprawy dwóch wielkich potrzebujących siebie poetycko nawzajem i jakoś silnie nawet nieświadomie uzupełniających się ludzi, wiersz ten wiele mówi o osobowości i poglądach na życie, na literaturę i na takie sprawy jak patriotyzm samego Herberta. Przekładał on to wszystko na własny poetycki język i znajdował swe alter ego w Panu Cogito. Napisał też jednak niezwykłe wiersze głęboko polskie, chociaż nie cierpiętnicze, jak np. katyńskie Guziki. Sądzę, że wobec pewnego urazu antyendeckiego i zanurzenia w uniwersalizmie kultury amerykańskiej Miłosza, różniło ich to ze Zbyszkiem dosyć mocno.

Ostatnim akordem przyjaźni z Herbertem było wydarzenie wyjątkowe, jakim stała się dla mnie i dla pani Kasi Herbertowej wymiana listów z Janem Pawłem II. W liście do papieża pisałem o własnym smutku po śmierci Zbyszka. W odpowiedzi otrzymałem list datowany: Castel Gandolfo, 14 września 1998 r., w którym znalazł się taki oto fragment: O śp. Zbigniewie Herbercie czytałem w prasie i w „Tygodniku”. Chętnie przeczytałbym jego poezje, gdybym je otrzymał. Czy mógłbym prosić Pana Marka o przesłanie mi ich? Naturalnie jeśli to nie sprawiłoby zbyt wielkiego kłopotu…
Zadzwoniłem do wdowy, która wraz ze swoim listem przysłała mi wydane właśnie poezje zebrane, a ja dodałem Balladę po burzy. Kolejny list na ten temat otrzymałem już z Watykanu datowany 28 września 1998 r. Bardzo dziękuję za tak szybką reakcję – pisał Ojciec Święty – na moją prośbę o poezje śp. Zbigniewa Herberta, która została zrealizowana przez jego Żonę. Zabiorę się do lektury w miarę możliwości powakacyjnych, gdyż dzisiaj trzeba było już powrócić do Watykanu z letniej rezydencji w Castel Gandolfo.

Pani Katarzyna otrzymała osobną odpowiedź na swój list.

Pierwodruk: Upór i trwanie. Wspomnienia o Zbigniewie Herbercie, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2000.