„Nie walczysz, to umierasz”

Herbert poszedł do szpitala na tydzień przed moim przyjazdem do Warszawy. „Kiedy dowiedziałem się, że przyjeżdżasz – powiedział mi owej zimy – odłączyłem rurki i wróciłem do domu. Ciało trzeba traktować jak konia. Jeśli chcesz, żeby ruszyło się w określonym kierunku, szarpiesz lejce i wbijasz pięty w boki. Nie walczysz, to umierasz”.

AL ALVAREZ

Zbigniewa Herberta uważano tuż przed jego śmiercią za najwybitniejszego żyjącego poetę europejskiego. Choć niewielu czytelników poezji poza Polską znało jego ojczysty język, przekłady Herberta publikowano na Zachodzie od wczesnych lat sześćdziesiątych (w 1962 r. brytyjski „The Observer” wydrukował kilka wierszy w tłumaczeniu Czesława Miłosza i Petera Dale’a Scotta; w roku 1968 ukazał się tom jego poezji w wydawnictwie Penguin; przekłady na niemiecki, autorstwa Karla Dedeciusa, wyszły w roku 1964), a Herbert miał szczęście do znakomitych tłumaczy. W jego wierszach – w ich jasności, wewnętrznej równowadze i sile przekonań – było coś, co sprawiało, że nawet w tłumaczeniu zachowywały moc i pełnię, dorównującą publikowanej wówczas poezji. W 1966 r. odbył się wielki międzynarodowy festiwal poetycki w Berlinie. Występowali tam twórcy z całego świata: z Polski przyjechali Różewicz i Herbert, ze Szwecji Thomas Tranströmer i Lars Gustafsson, z Czechosłowacji Miroslav Holub, z Jugosławii Vasco Popa, wielu innych, ale to Herbert zawładnął festiwalem, choć nie przepadał za publicznym czytaniem swych utworów i pozbawiony był zupełnie talentu do autoreklamy. Od tamtej chwili jego znaczenie stało się oczywiste, zwłaszcza w Niemczech, gdzie uczyniono zeń jak gdyby honorowego niemieckiego poetę, podobnie jak w XIX wieku adaptowano tam Szekspira. Większość poetów niemieckiego pokolenia dzisiejszych pięćdziesięciolatków znalazło się pod wpływem ironicznego i lakonicznego stylu Herberta.

Początek lat sześćdziesiątych był jednym z owych punktów zwrotnych w literaturze, kiedy pisarze podejmują kolejną próbę jej odnowienia, zmiany konwencji, rozszerzenia zakresu tematycznego. Był to czas szczególnie owocny dla poezji w języku angielskim. Robert Lowell wydał Life Studies w roku 1959, najlepszy tom Teda Hughesa, Lupercal, wyszedł w roku 1960, John Berrynian zaczął pisać Dream Songs, a Sylvia Plath stworzyła ostatnie wspaniałe wiersze. Każde z nich na swój sposób reagowało na zbiorowy niepokój, który nastąpił po pogodnych latach Eisenhowera, choć nie jest jasne, co właściwie go wywołało. W eseju The White Negro Norman Mailer doszukiwał się winowajcy w totalitaryzmie i spustoszeniu psychicznym, jakie obozy koncentracyjne i bomba atomowa wyrządziły w podświadomości ludzi żyjących w tamtej epoce. Innymi słowy, w latach drugiej wojny światowej oraz dekadach, które ją poprzedziły i nastąpiły po niej, stało się coś, co podkopywało zwykłą ludzką przyzwoitość i wzajemny szacunek, na których wspiera się cywilizowane społeczeństwo. Na Zachodzie twórcy zareagowali na to zwrotem do wewnątrz, choć nie przyjął on formy eskapizmu. Gdy Lowell pisał o napadach szaleństwa, Berryman o nałogowym pijaństwie, Hughes o agresji w świecie przyrody, a Plath o wściekłości i smutku, wykorzystywali osobiste udręki jako zwierciadło, w którym przeglądał się przyprawiający o zawrót głowy nihilizm.

Stali jednak na straconych pozycjach. Robert Frost powiedział kiedyś: „Kłopot z poezją polega na tym, że nie ma w niej pieniędzy”. Tym można tłumaczyć, dlaczego poeci tak ochoczo kłócą się i plotkują, i tak są nieprzejednani, gdy prowadzą spory. Cóż innego im pozostaje, skoro sława jest nie tylko ostrogą, lecz jedyną nagrodą? Tym można też tłumaczyć, czemu poezja stała się w zachodnich demokracjach sztuką marginalną. Najlepszych twórców uważa się za rzemieślników, którzy spędzają żywot na destylowaniu i oczyszczaniu języka, ażeby dać czemuś doskonały wyraz. Dla „pośpiesznych” czytelników umiejętność ta jest czymś osobliwym; dostępna jest tylko wtajemniczonym, trochę jak rzeźbienie japońskich figurek netsuke – kunszt czcigodny i trudny, a troszkę niedorzeczny. Szeroka publiczność woli poezję jako show-business, a poetów jako zawodowych uwodzicieli, raczących słuchaczy „przyjazną dla użytkownika” tandetą. Idea twórcy jako autorytetu moralnego umarła mniej więcej w czasach Miltona, a gdy Shelley nazwał poetów „nieoficjalnymi prawodawcami ludzkości”, dał wyraz na wskroś romantycznym, pobożnym życzeniom.

W Polsce rzecz miała się inaczej. W czasach narodowego ucisku niepodobna było, by poeta napisał wiersz o ptakach lub pszczołach, a jakiś jego czytelnik nie dopatrzył się w tym metafory lub aluzji politycznej. Polacy nazywają to „mową ezopową”, a tradycja takiego języka jest długa i szacowna. Herbert korzystał z niej, adaptując ją do swych subtelnych celów i zyskał dzięki temu moralny autorytet, jakiego brakuje poetom Zachodu. Lowell, Berryman i Plath uważali się za spadkobierców stworzonego przez T.S. Eliota klasycznego stylu modernizmu: antyromantycznego z temperamentu, silnie akcentującego inteligencję, technicznie zdyscyplinowanego, kulturalnie wyrafinowanego. Ich wrażliwość uległa jednak niebezpiecznemu zużyciu, a postawa zachwiała się i stała się ryzykowna: niczym akrobaci wysoko nad ziemią, musieli wykazać się inteligencją, dyscypliną i subtelnością, bo w przeciwnym razie groziła im utrata równowagi. Także Herbert uważał Eliota za wielkiego mistrza czasów nowożytnych, ale jego poezja w porównaniu z współczesnymi mu autorami amerykańskimi była klasyczna ze swej istoty (i nie dlatego, że występowały w niej liczne postaci z mitologii Grecji i starożytnego Rzymu). Była również klasyczna z ducha – chłodna, przejrzysta, uporządkowana, powściągliwa. Tyle tylko, że jej tematem był koszmar totalitaryzmu, który Lowell i inni mgliście wyczuwali – koszmar, w którym Herbert i jego rodacy żyli od roku 1939. Pisał właśnie o tym, ale nie wprost; z ironicznym grymasem, bez efekciarstwa.

Jego poezja była świadomie antyretoryczna, wolał ton ściszony; rytm jego wierszy graniczy czasem z szeptem lub medytacją w myślach – jak zauważyli John i Bogdana Carpenterowie. Sam Herbert ujął to jeszcze oszczędniej:

moja wyobraźnia
to kawałek deski
a za cały instrument
mam drewniany patyk

uderzam w deskę
a ona mi odpowiada
tak – tak
nie – nie
(Kołatka, HPG 32)

„Drewniany patyk” – styl tak czysty i prosty, że pozwalający zrezygnować z wszelkiej interpunkcji bez zaciemniania sensu – w istocie nie był jedynym narzędziem Herberta. Innym była ironia – stawiająca znak zapytania nad wszystkim, kwestionująca fakty, opowieści, przeświadczenia, pobudki, zwłaszcza własne. Herbert był moralistą, którego poezja traktowała przede wszystkim o zdrowiu duchowym. W latach sześćdziesiątych, gdy ciągle trwała zimna wojna, najwybitniejsi twórcy Zachodu zajęli się uprawą swych bardzo zapuszczonych ogródków, a zdrowia duchowego było na lekarstwo, dzieło Herberta sprawiało wrażenie cudu.

Herbert zapracował sobie na status moralisty. Urodził się we Lwowie w roku 1924, a na siedem tygodni przed jego piętnastymi urodzinami naziści napadli na Polskę. Maturę zrobił w podziemiu; średnie wykształcenie zdobywał na tajnych kompletach. Przygotowując się do egzaminów, brał zarazem udział w ruchu oporu, choć nawet wówczas miał kłopoty z przyjmowaniem rozkazów. „Walczyłem w lesie – tłumaczył – ale ilekroć uważałem to za konieczne, mówiłem wprost oficerom, że ich głupota zagraża moim kolegom”. Pokazał mi zdjęcie, zrobione, gdy – mając szesnaście lat – wstąpił do partyzantki. Poważna mina sprawia wrażenie, że jest zdecydowany na wszystko, ale koszula w kratę, elegancki krawat i sportowa marynarka w fantazyjny deseń wskazują nieomylnie, że mamy do czynienia z nieopierzonym inteligentem. Rok później, gdy koszmar sięgnął zenitu, a Herbert wkroczył w siedemnasty rok życia, zaczął pisać wiersze pod wpływem – jak twierdził – potwornej rzeczywistości. „Miałem poczucie, że żyję w strasznych czasach i chciałem je zanotować”.

„Zanotować” to termin techniczny. Podejście Herberta do poezji przypomina bardzo postawę Mariannę Moore: „Ja też czuję do niej niechęć: istnieją rzeczy ważne, a całemu temu bzdurzeniu niedostępne” (przeł. Stanisław Barańczak). Wynikało to po części z wychowania. Jego ojciec był prawnikiem i ekonomistą, człowiekiem mocnych zasad: „zdeklarowanym socjalistą”, ale z wyraźną świadomością przynależności do wyższych warstw społecznych. „W mojej rodzinie – mówił Herbert – można było pójść na studia prawnicze, medycynę, do wojska; literatura nie wchodziła w grę”. Częściowo też było to rezultatem „potwornej rzeczywistości”. Poetów polskich, którzy osiągnęli dojrzałość w latach wojny, nazywa się czasem „pokoleniem Kolumbów”, bo penetrowali nowy świat, w którym dawna moralność i wartości kultury zdawały się nieaktualne. Zanim Adorno wypowiedział słynne zdanie, że poezja po Oświęcimiu jest niemożliwa, Herbert i nieco odeń starszy Różewicz dopasowali swą dykcję do nowej rzeczywistości. Obaj odczuwali żywiołową niechęć do „poetyckości” w kwiecistym, egocentrycznym, romantycznym sensie tego słowa. Rozwiązaniem Różewicza był minimalizm: redukcja poezji do tego, co absolutnie niezbędne. „Poezja współczesna to walka o oddech” – pisał, i jego najlepsze wiersze brzmią właśnie tak; czyta się je jak nagie przypisy do horroru.

Herbert był zakochany w świecie widzialnym i nigdy nie pogodził się z klęską dawnej moralności; wybrał rozwiązanie bardziej wyrafinowane. Także unikał zdobień, nadmiaru, wszystkiego, co wydawało się zbędnym upiększaniem. „Język to dobre narzędzie – powiedział mi – nie wolno go nadużywać, trzeba szanować. Dobry cieśla kocha swe narzędzia, ale nie jest fetyszystą. Kocha je z powodu możliwości, które ofiarują, nie zaś dla nich samych. Poeta powinien znać się na czymś jeszcze – geologii, medycynie, astronomii. Ta wiedza przekształca się w styl, który nadaje wierszowi solidność i ciężar, dodaje mu siły nacisku”. I dodał: „poezja jest bardzo spokojną siłą perswazji”. Stąd bierze się klarowność i oszczędność pisarstwa Herberta, baczne spojrzenie, którym mierzy on zmieniającą się bez przerwy teraźniejszość, mając za punkt odniesienia klasyczną przeszłość, umieszczając zarazem jedną i drugą w ironicznej perspektywie. Obraz kamienia powraca regularnie w jego twórczości, ale kamienie Herberta nie podlegają nigdy obróbce, czyniącej z nich posągi. Herbert kocha je takimi, jakie są: „nie dającymi się oswoić”.

Przez cale życie Herbert pielęgnował właściwą kamieniowi niezależność; odnosiło się to również do jego poezji. Gdy skończyła się wojna, był już studentem podziemnego uniwersytetu; uzyskał magisterium z ekonomii w krakowskiej Akademii Handlowej oraz z prawa na uniwersytecie w Toruniu. Studiował też filozofię, a nawet zapisał się na Akademię Sztuk Pięknych. Pisał wiersze, ale wyłącznie do szuflady, nie chcąc publikować w czasach stalinowskich. Koczował w mieszkaniach przyjaciół, utrzymując się – jak Kafka – z różnych zatrudnień: w redakcji „Przeglądu Kupieckiego”, w Banku Polskim, w Nauczycielskiej Spółdzielni Pracy, w przemyśle torfowym, jako kierownik administracyjny Związku Kompozytorów Polskich (gdzie w 1956 r. poznał przyszłą żonę, Katarzynę, pracującą tam jako sekretarka). Pierwszy zbiór jego wierszy, Struna światła, został wydany dopiero w roku 1956. Herbert miał wówczas trzydzieści jeden lat i dorobek dwunastu lat twórczości czekający na publikację. Rok później ukazuje się Hermes, pies i gwiazda. Dwie znakomite książki poetyckie ugruntowały jego pozycję jako jednego z czołowych przedstawicieli tzw. Pokolenia 56.

W roku 1958 aparatczycy zajmujący się kulturą przyznali mu wyróżnienie w wysokości 100 dolarów amerykańskich. Przeznaczył tę sumę na podróż do Paryża, której trwanie zdołał przedłużyć do dwóch lat; zarabiał na życie stróżowaniem w Halach, udzielaniem prywatnych lekcji łaciny. Poezja francuska nie odpowiadała stylowi Herberta: „przywdziała łaciński gorset, który nie pasuje do współczesnej wrażliwości” – tłumaczył, chcąc powiedzieć, że była zbyt rozkołysana i wyniosła, zbyt pochłonięta swą wielkością. Zakochał się za to w krajobrazie, historii, muzeach. Podróżował najtaniej jak mógł, „sekwestrując po drodze odrobinę żywności”, czytając wiersze na festiwalu dei Due Mondi w Spoleto i pisząc eseje, które złożą się na książkę Barbarzyńca w ogrodzie.

Barbarzyńcą był naturalnie on sam – młodzianek ze Wschodu, w oszołomieniu przypatrujący się wysokiej kulturze Europy. W tym też wyrażała się jedna z Herbertowskich ironii, choć barbarzyństwo stanowiło temat znany mu od wewnątrz. Pradziadek Herberta był Anglikiem, który przewędrowawszy Europę, osiadł we Lwowie. „100 kilometrów na wschód od Lwowa nie ma nic – twierdził Herbert – na starych mapach umieściliby tam napis «Kraina smoków»; to była granica cywilizacji, coś trudnego do wyobrażenia, żadnego gotyku, tylko stepy”. Herbert miał fotografię pradziadka; byli do siebie niesamowicie podobni – to samo szerokie czoło, drobny podbródek, jasne, zdecydowane spojrzenie. Pradziadkowi powodziło się znakomicie; jeden z jego synów, stryjeczny dziadek Herberta, dosłużył się szarży generała armii austriackiej. Poeta miał też jego zdjęcie; z białym pióropuszem, u boku Franciszka Józefa: wcielenie Polski heroicznej, obrończyni cywilizacji europejskiej przed barbarzyńcami ze Wschodu – Polski pogrzebanej w przeszłości, lecz wciąż żywej w wyobraźni Polaków.

Herbert wrócił do Warszawy w roku 1960. Poznałem go podczas mej pierwszej wizyty w Polsce, w sierpniu 1961 roku, kiedy przyjechałem z magnetofonem „Uher” nagrywać dla III programu BBC rozmowy z polskimi pisarzami. Miał wtedy trzydzieści pięć lat – niski, silny, z szeroką piersią, jego głowa podobna była do głazu, okrągła, ciężka, szlachetna. Głowę miał rzymską, ale twarz przypominała złośliwego trolla o zadartym nosie, inteligentnie wydętych ustach i słowiańskich, niebieskich, lekko skośnych oczach. Mówił dźwięcznym basem, maniery miał dworskie, uwielbiał gestykulować; kobietom przynosił kwiaty, całował w rękę, otwierał przed nimi drzwi.

Cieszył się już znacznym prestiżem; właśnie ukazało się Studium przedmiotu, w druku był Barbarzyńca w ogrodzie. Herbert nie miał jednak nigdy odruchu stadnego i nie dał się skusić profitom, towarzyszącym literackiej sławie w państwach „demokracji ludowej”. Jego postawa wobec milicji graniczyła z prowokowaniem losu. Wkrótce po powrocie, w drzwiach jego mieszkania pojawił się tajniak, udający miłośnika wierszy, zadający jednak pytania dotyczące wyłącznie polskich emigrantów. Herbert zrzucił go niemal ze schodów. Milicja nie spuszczała go odtąd z oka, dokładając starań, by miał świadomość, że jest pod stałą obserwacją, choć nigdy nie został zatrzymany.

Z matką nie łączyły go bliskie więzy, potężny wpływ na jego życie wywarł natomiast surowy, melancholijny ojciec (według żony Herberta, poeta z biegiem lat stawał się do niego coraz bardziej podobny). Ojciec zmarł w roku 1963 („przysłał mi kartkę, w której napisał, że idzie do szpitala, prosił o papierosy; charakter pisma był zmieniony – wiedziałem, że umiera” – wspominał Herbert), odtąd aż do końca 1980 roku Herbert przebywał w Polsce tylko nieregularnie. Krążył po Europie; mieszkał głównie w Berlinie Zachodnim, jako stypendysta Deutscher Akademischer Austauschdienst, a także w Monachium, Wiedniu i Paryżu. Sporadycznie wpadał do Londynu i pojawiał się wówczas u nas z różami dla mojej żony i wódką dla mnie, dzieciaki zabawiał hałaśliwymi i nieco zatrważającymi wygłupami (rozumieli się z sobą znakomicie, choć jego angielski był straszny – umówiliśmy się, że z sobą rozmawiamy zawsze łamaną francuszczyzną). Katarzyna przeniosła się do Paryża w 1961, pobrali się w roku 1968. W latach 1969-1970 prowadził zajęcia w California College w Los Angeles, zarabiając dość twardej waluty, by kupić w Warszawie mieszkanie, w którym mieszkał pod koniec życia.

W pierwszych latach tego dobrowolnego wygnania wciąż zarabiał na życie kombinowaniem, szlifując bruki Paryża i Berlina, ale stopniowo wiersze zaczęły przynosić mu dochody. W roku 1964 otrzymał Nagrodę Fundacji im. Kościelskich, rok później – austriacką Lenau Preis. Kolejne lata przyniosły m.in. prestiżową niemiecką Nagrodę im. Petrarki i równie cenną Nagrodę Jerozolimy, ale Nagroda Lenaua dostarczyła mu szczególnej satysfakcji. W polskim leksykonie przerobiono ją na Nagrodę Lenina, a Herbert nigdy nie wysłał sprostowania. „To była frajda – opowiadał Herbert – członkowie partii mówili: Nie wiedzieliśmy, że pan dostał Nagrodę Lenina. Jestem skromny – odpowiadałem – nie chciałem się chwalić”.

Dla pisarzy, których język nie jest powszechnie znany poza granicami ich kraju, emigracja oznacza los skomplikowany. Ojczyzną staje się sam język, a emigranci grzęzną w zamkniętym świecie kafejek, klubów i salonów, położonych w pobliżu siedzib ich nieustannie obradujących rządów na uchodźstwie. Wszyscy się znają i – tak jak w zamkniętym świecie poezji – wszystkich łączą gorycz, plotki i nostalgia za krajem. Herbert zachował na emigracji, tak samo jak w Polsce, odrębność, pozostał jednoosobową partią w wiecznej opozycji, wyznawcą tego, co Rzymianie nazwali virtus – inteligencji, jasności i moralnej uczciwości. Odnosiły się doń słowa, które napisał o swym bożyszczu Piero Della Francesca, iż ustanowił lucidus ordo ponad „walką cieni, konwulsjami, hałasem i wściekłością”.

Kluczem do Herbertowskiego lucidus ordo była ironia, przeciwniczka retoryki, broń ofiary. We wczesnych wierszach ten oręż mógł dosięgnąć wszystkiego: uwielbianej klasyki, a nawet samej ironii. Tematem poezji Herberta był dziejowy koszmar, ale jej ton pozostawał bezbłędnie samoprześmiewczy. „Mowy ezopowej” używał w sposób równie subtelny co wieloznaczny. Gdy Jan Kott wykładał o Ryszardzie III na Uniwersytecie Warszawskim w latach pięćdziesiątych, studenci byli przekonani, że mówi o Stalinie; gdy Herbert pisał o Hamlecie, czynił to bez mrugnięć i poszturchiwania, i wcale nie było jasne, po czyjej jest stronie. Tren Fortynbrasa podobny jest do innego wspaniałego politycznego utworu poetyckiego, Ody horacjańskiej na powrót Cromwella z Irlandii Andrew Marvella, bo w osobliwie wyważony sposób godzi się z tym, że konieczność polityczna zawsze bierze górę nad poetyckim idealizmem. Choć tren dla Hamleta – poety, marzyciela, tragicznego bohatera – wypowiada żołnierz i polityk, jego ton nie jest wszelako aż tak chłodny i złowieszczy, jak początkowo się wydaje. Słychać w nim także nuty żalu i poczucia utraty, w efekcie tworzące rodzaj wiersza miłosnego do poety, którym w lepszym świecie mógłby być sam Herbert. Możliwości takie znikają z wierszy napisanych we wczesnych latach siedemdziesiątych, których bohaterem jest Pan Cogito, alter ego poety. Pan Cogito istnieje, niczym Kartezjusz, bo rozmyśla o swej egzystencji i, jak surowy ojciec Herberta, jest też sędzią spraw moralnych, odrzucającym wszelkie kompromisy, mogące zapewnić życie łatwe i pełne sukcesów. Przesłanie Pana Cogito – być może najznakomitszy wiersz Herberta – stanowi ostateczną deklarację zasad, epitafium poety, nie pozostawiające miejsca na jakąkolwiek ludzką słabość.

Jednym z paradoksów wczesnych wierszy Herberta, sprzed „narodzin” Pana Cogito, było podejmowanie tematu katastrofy historii chłodno i z rozbawieniem. W miarę jednak, jak poeta zaczął odczuwać ciśnienie dobrowolnego wygnania, jego poezja nabierała tonów coraz posępniejszych. Panu Cogito przestało być wesoło. Pan Cogito nie przebaczał, co niepokoiło polskich poetów młodszego pokolenia. Pogardę Pana Cogito odczytali jako potępienie ich własnej trywialności, niekompetencji i lawiranctwa, co wzbudziło w nich nienawiść do Herberta. „On chce być jedynym sprawiedliwym” – powiedział mi jeden z nich – i to poczucie było źródłem rozgoryczenia w młodszym pokoleniu.

Innym paradoksem wczesnej poezji Herberta był ostry kontrast między jej eleganckim klasycyzmem a życiem autora. Pewien polski poeta, wielbiciel Herberta i jego wierszy, opowiadał mi, że w młodości Herbert był poetą-chuliganem, jak Jesienin – szalał i pił. Inny zaprzyjaźniony rozmówca, znający Herberta z okresu berlińskiego, powiedział mi, że raz spotkał go taszczącego dwie trzylitrowe butle taniego włoskiego wina, a gdy zapytał, czy może mu pomóc, Herbert odparł: „Nie, jak mi będzie za ciężko, to wypiję”. „Sześć litrów włoskiego sikacza – kręcił głową znajomy – przecież jedna butla wystarczyłaby na tydzień całej rodzinie!”.

Herbert wytrzymywał picie tak samo jak inne dopusty trudnego i nieokiełznanego życia – dzięki posturze i sile woli buldoga. Picie sygnalizowało jednak poważniejsze kłopoty. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych przyjeżdżał do Londynu gotów stawić czoło światu, a mimo to robił zagadkowe aluzje na temat raka, szpitali i operacji. Szpitale bynajmniej nie były fikcją, ale choroby stanowiły po części wytwór jego psychiki, nawiedzanej na przemian napadami depresji i manii. Jakby wysiłek wyprowadzenia poezji nieustępliwie zdrowej psychicznie i krystalicznie czystej z tworzywa strasznych czasów – i im na przekór – był ponad jego siły. Aby poezja zachowała duchowe zdrowie, trzeba ustąpić w jakimś innym miejscu.

Alkohol i mania tworzyły straszliwą kombinację, która popchnęła Herberta, odgrywającego wybraną przez siebie rolę jednoosobowej opozycji wobec władzy, ktokolwiek by ją sprawował, na nowe wyżyny prowokacji. Zawsze był hardy – w wywiadzie dla „Tygodnika Solidarność” wspomniał, że w młodości stoczył pojedynek w obronie dobrego imienia pewnej damy, choć wcześniej jej nie znał i nigdy przedtem nie miał szabli w ręce – teraz sprawiał wrażenie człowieka, który chce narazić się wszystkim. Udzielał wywiadów, w których atakował nie tylko rodaków – komunistów, środowisko literackie – lecz także tłumaczy i wydawców na Zachodzie. Ci ostatni traktowali jego zachowanie jako ekstrawagancję, ale Polacy byli mniej wielkoduszni, o czym Herbert miał się przekonać po powrocie do Warszawy w 1980 roku, wkrótce po powstaniu „Solidarności”. Według relacji Michaela Krügera, niemieckiego poety i wydawcy, który przyjaźnił się z Herbertem od berlińskiego zjazdu poetów w roku 1966, „komunistyczne wydawnictwa oświadczyły, że nie publikują emigrantów, którzy «bez przerwy nas obrażają»”, toteż gdy wrócił do Warszawy, nie było w ogóle jego poezji drukowanej po polsku. Znany był jako twórca w przekładach: na niemiecki, angielski, francuski, włoski, hiszpański, grecki, ale nie istniał we własnym kraju. To był koszmar. Proszę to sobie wyobrazić. Wracacie do kraju, znacie ludzi, wielu z nich nie znosicie, a oni powiadają: Ach, to ten słynny pan Herbert, co z jego rzeczy można by przeczytać? Odpowiedź brzmi: nada . Mając sześćdziesiąt lat, stanął w obliczu faktu, że jest twórcą pozbawionym języka.

Herbert zawsze lubił kłopoty. Pogarda, jaką żywił dla karierowiczów i konformistów, kazała mu mieszkać poza Polską w okresie względnego spokoju, kiedy mógł zapewnić sobie wygodne życie, przebywając zaś na emigracji, odrzucił karierę zawodowego dysydenta. Wrócił do ojczyzny wkrótce po powstaniu „Solidarności”, gdy sytuacja gwałtownie się zaostrzyła. Na ogłoszenie stanu wojennego zareagował wierszami zebranymi w Raporcie z oblężonego Miasta, wydanym po polsku przez paryską „Kulturę” w roku 1983 (przysłał mi egzemplarz, dołączywszy list: „Zachowaj tę książkę. To jedyne polskie wydanie moich wierszy, które mnie przeżyje”). Raport to jego najbardziej rozpaczliwy tom. Tematem jest Polska, „skarbiec wszystkich nieszczęść”, ze swą nieszczęsną historią okupacji, rozbiorów i zdrad. Ironię Herberta zdjęła niemota, a kultura klasyczna niezdolna jest spieszyć z ratunkiem. Zachwycająca mieszanina zabawy i bezczelności, delikatności i sprytu, która cechowała wcześniejsze wiersze Herberta, zniknęła. Ton tych wierszy jest ponury, nie ma już smutnych przeprosin za „drewniany patyk” poetyckiej wyobraźni. Zamilkło nawet szyderstwo Pana Cogito. Wiersze mówią o uporze i wytrzymałości, ale przede wszystkim o bezsilności jednostki, która – wyposażona w sumienie, dobry smak i bagaż kultury – staje do walki z potworem, lecz „przez mgłę / widać tylko / migotanie nicości” (Potwór Pana Cogito, PC 54). Pisząc Raport…, Herbert zbliżał się do sześćdziesiątki; walka z „samogonnym Mefistem w leninowskiej kurtce” , z „bełkotem z trybuny”, „czarną pianą gazet” zdawała się przegrana, a jego bunt przenikał smutek.

Podziemne wydawnictwo opublikowało wybór z Raportu…, zatytułowany 18 wierszy. Książka zdobyła rozgłos, a jej autor stał się na pewien czas jednym z narodowych przywódców, zgodnie z tradycyjnymi oczekiwaniami Polaków względem poetów. W miarę, jak rosło uznanie opinii publicznej, coraz bardziej negatywnie oceniały go władze. Cieszył się zbyt wielką sławą, by można go było otwarcie prześladować, ale w pobliżu jego mieszkania bez przerwy parkowało milicyjne auto. Był do tego przyzwyczajony – milicja miała go pod obserwacją od dwudziestu lat – więc zachowywał się tak jak zawsze: ignorował ich. Któregoś dnia pojawił się milicjant z wezwaniem na przesłuchanie. Herbert pracował w gabinecie, o czym naturalnie wiedzieli tajniacy siedzący w samochodzie przed domem. Katarzyna oświadczyła jednak, że go nie ma, a funkcjonariusz zostawił wezwanie, prosząc, by przekazała je mężowi. Na widok papieru Herbert wpadł w szał: „To dla mnie – krzyczał. – Nie miałaś prawa go przyjmować! Odnieś to na milicję i powiedz im, że wyjechałem z miasta”. Zrobiła, jak zażądał, i na tym cała sprawa cudem się skończyła. Herbert odnosił się do władz bezczelnie, ale miało to dla niego mniej przykrych konsekwencji niż dla ludzi, którzy okazywali posłuszeństwo – twierdziła żona poety. „Prawdę mówiąc, milicja była bezsilna; nawet w tamtym okresie musiała jakoś uzasadnić aresztowanie. Anonimowe telefony służyły temu, żeby ludzie wiedzieli, że są śledzeni, że nie mają swobody ruchów, żeby ich przestraszyć. Ale życie w takich warunkach było bardzo ciężkie, a Zbigniew nigdy nie ustępował”.

Herbert nie trafił do więzienia, ale stres w połączeniu z sytuacją polityczną doprowadziły w końcu do załamania. W lutym 1986 wrócił do Paryża, tylko że teraz żyć tam było mu równie trudno jak w Warszawie. Zawsze cierpiał na chorobę życia z dnia na dzień, zawodowe ryzyko poetów – tym razem kryzys był naprawdę poważny. Nie mógł pisać, tak jakby szyderstwo i brawura wypaliły go wewnętrznie. Wylądował w szpitalu z rozpoznaniem ciężkiej depresji. „Nie mogłem spać – opowiadał – to była zgryzota nie do pokonania, najgorsza możliwa choroba: choroba duszy. Cały czas siedział przy mnie lekarz, żebym nie popełnił samobójstwa. Chciałem umrzeć, ale nie jestem Bogiem. Nie miałem prawa skończyć z sobą”.

Herbert stworzył jedno z najświetniejszych dzieł poetyckich XX wieku, ale to jakby przestało się liczyć w Polsce, do której wrócił w roku 1991. Gdy wspomniałem w rozmowie z polskim poetą młodszego pokolenia, że dorobek Herberta powinien mu zapewnić spokojną starość, usłyszałem brutalnie thatcherowską odpowiedź: Wydał pół tuzina książek – wiersze, sztuki radiowe, trochę esejów. Teraz mamy wolny rynek, więc czemu on myśli, że ma prawo do utrzymywania się z tego, co już wydał? „On uważa się za ograbionego przez czasy współczesne – wyjaśniał mi z kolei Adam Zagajewski. – Wydawano go w tylu językach, a żyje dalej w biedzie”.

Nie pragnął nigdy dostatniego życia. „Poeta potrzebuje biblioteki, wygodnego krzesła, sypialni, wanny z gorącą wodą i może kilku drzew za oknem. I tyle – powiedział mi. – Te wygody wystarczą, żeby zorganizować sobie pracę, ale bez nich człowiek traci siły na ustawiczną walkę o byt”. Jeśli trzymać się tych kryteriów, miał wszystko, czego potrzebował. Z okien warszawskiego mieszkania na parterze dość obskurnego bloku miał widok na miejski placyk porośnięty drzewami. We wnętrzu sztychy, mnóstwo książek, dwie maszyny do pisania, kserokopiarka oraz biało-szylkretowy kot, spędzający większość czasu na drzemce w fotelu. W epoce stalinowskiej byłby to luksusowy apartament, tymczasem poeta wciąż jednak miał kłopoty z płaceniem rachunków, a świat wokół się zmienił.

Herbert uważał, że biznesmeni, politycy, policja, wszyscy ludzie władzy to dawni aparatczycy przebrani w jagnięcą skórę, i myśl o tym przyprawiała go o furię. Wracał do tego tematu wielokrotnie, spędzał dnie na pisaniu politycznie prowokujących felietonów, udzielał jak zawsze niepokornych wywiadów. Polscy intelektualiści zareagowali na te wybuchy gniewu zażenowaniem; tłumaczono je przede wszystkim tym, że Herbert dał się zmanipulować gromadzie antykomunistycznych fundamentalistów, którzy wykorzystują jego sławę do podbudowania swojej wiarygodności. Na moje pytanie, po co mu to wszystko, Herbert odpowiedział: „Lekarze mają swoją sztukę, księża mundur, a poeci właściwie nie funkcjonują w świadomości społecznej. Pisząc felietony, zdobywam czytelników. A poza tym próbuję wyzwolić najwspanialszy dar ludzki: śmiech”. Mówił to tonem rzeczowym, nieco profesorskim, ale z wyrazem przygnębienia na twarzy. „Najważniejsza jest nieufność, a mnie jej nie brakuje. Mój związek z rodakami przypomina nieudane małżeństwo. Po kilku latach siły mnie opuściły i powiadam: Dosyć. Żegnajcie. Zrobiłem, co mogłem, odchodzę z czystym sumieniem. Prawda jest taka, że oni mnie zdradzili – duchowo, nie fizycznie: mówię o źródłach mojej poezji, tonę w zalewie głupoty”.

Młody, tryskający energią Herbert wydawał się niezniszczalny. Pod koniec życia miewał często chwile gniewu i irytacji. Powtarzał, że ma słabe płuca – co nie przeszkadzało mu palić – i że nogi odmawiają mu czasem posłuszeństwa. Wieloletnie choroby przybrały postać astmy, tak dotkliwej, że z najwyższym trudem przemierzał drogę z ulicy do domu. Po mieszkaniu poruszał się niechętnie i z wysiłkiem, toteż choć jadł i spał niewiele, mocno przytył. Włosy, które miał zwykle krótko i starannie przycięte, wiły się teraz długimi siwymi pasmami, patrzył posępnie. Poszedł do szpitala na tydzień przed moim przyjazdem do Warszawy. „Kiedy dowiedziałem się, że przyjeżdżasz – powiedział mi owej zimy – odłączyłem rurki i wróciłem do domu. Ciało trzeba traktować jak konia. Jeśli chcesz, żeby ruszyło się w określonym kierunku, szarpiesz lejce i wbijasz pięty w boki. Nie walczysz, to umierasz”. Mówił to z buńczucznym rozbawieniem w głosie, ale chwilę później dopadł go atak astmy – posiniał na twarzy i chwiejnym krokiem wyszedł z pokoju po dawkę tlenu.

Spędziłem wówczas u Herberta trzy wieczory. Ilekroć wychodziłem, przypominałem sobie Cztery kwartety Eliota:

Pozwól mi odkryć dar związany z wiekiem
Koronujący trudy twego życia:
Najpierw – zimne ścieranie się gasnących zmysłów
Bez oczarowań oraz bez obietnic,
Owocu-cienia tylko gorzki bezsmak,
Gdy duch i ciało zaczynają się rozdzielać.
Potem świadoma swej bezsiły wściekłość
Na szaleństwa ludzkości oraz kaleczący
Śmiech z tego, co przestało nas już bawić.
W końcu rozdzierająca męka odtworzenia
Wszystkiego co zrobiłeś i czym byłeś; wstyd
Motywów późno ujawnionych i świadomość
Czynów spełnionych źle i z krzywdą innych,
Które podjąłeś dla ćwiczenia cnoty.
Pochwały głupców kłują, a honory plamią.
Od zła do zła duch idzie rozjątrzony,
Jeżeli nie odrodzi go oczyszczający płomień,
W którym, w rytmie, poruszać musisz się – jak tancerz.
(przeł. Krzysztof Boczkowski)

Inaczej niż Eliot, Herbert nie doczekał się na starość nawet wątpliwej pociechy w postaci aprobaty we własnej ojczyźnie. Pan Cogito pełnił dla Polaków funkcję wiecowego hasła, pod którym się gromadzili, gdy Herbert był na emigracji, a krajem rządzili ludzie, których uważał za bandytów i kłamców. Gdy jednak w roku 1992 Herbert wrócił do kraju, zaczął prawić o moralności ludziom, którzy nie chcieli go słuchać. On i Różewicz byli jedynymi żyjącymi poetami polskimi, którzy przeżyli koszmar drugiej wojny i uczynili zeń temat wspaniałej poezji. Różewicz spytany, kto go teraz czyta, odpowiedział: „Nikt. Jestem sławny, moje książki są wydawane, ale młodsze pokolenie czyta coś zupełnie innego. Jestem dinozaurem we własnym kraju”. Herbert miał do zapomnienia stosunek mniej filozoficzny. Wierzył zawsze, że przedmiotem poezji jest to, co robimy z naszym życiem, dlatego do końca walczył, a ten wysiłek go zabijał. Ale ilekroć zaczynał mówić o ludziach, którzy go zdradzili, i wydawcach, którzy go okradli, nawet przyjaciele poety, zrozpaczeni, łapali się za głowę. Pewien Polak, który uwielbiał Herberta i jego twórczość, powiedział: „Dawny Herbert jest wciąż wśród nas – młodzieńczy, zabawny, niewinny – ale coraz częściej wypiera go ten wściekły, zawzięty facet. Napad szału trwa pięć minut i mija, ale strasznie jest być świadkiem czegoś takiego i nie wiem, co mam robić”.

Krüger był jeszcze większym pesymistą. Przewidywał, że Herbert wkrótce umrze, jeśli nie podejmie się poważnej próby jego uratowania. „Ale co mogłoby sprawić, żeby żył dłużej? Sława w Polsce? Nagroda Nobla? To byłoby coś cudownego: pingwin z fryzurą Tintina w Sztokholmie, zwracający się do tej zabawnej Niemki, królowej Szwecji: «Jestem wielce zobowiązany», i cmokający ją w dłoń, którą ona próbuje wyszarpnąć… Ale to tylko marzenie”.

Jeśli był jakiś powód, dla którego Herbert żył tak długo, to chyba nic innego jak tylko głód świata. Nie był poetą zmysłów, ale kochał świat jawiący się ludzkim oczom: konkretność rzeczy, „źródło zaranne / ptaka o nieznanym imieniu”. Może to i zbyt słaba podpora, lecz Herbert był upartym człowiekiem i to mogło mu wystarczyć do życia.

Z angielskiego przełożył Adam Szostkiewicz

Pierwodruk: „Tygodnik Powszechny” 1999, nr 16, cyt. za: Poznawanie Herberta 2. Wybór i wstęp Andrzej Franaszek, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2000.