Wspomnienie o przyjacielu

Zbyszek swoimi dyplomami mógłby obdzielić kilku prezydentów… Był typem żelaznego studenta. Wolał biedować, nie dojeść, nie dospać, a czerpać pełnymi garściami wiedzę od ówczesnych mistrzów.

LESZEK ELEKTOROWICZ

Wielki poeta i wielki człowiek. Rzadko te przymioty prawdziwej wielkości łączyły się – i łączą w którymkolwiek z pisarzy naszego czasu. Bez żadnego kojącego de mortuis nil nisi bene. Jako poeta był wielki swą duchowością, mistrzostwem, prostotą zrodzoną z pokładów głębokiej mądrości. Wiedzy, ale i – uczucia. Jako człowiek był wielki swą nieskazitelną, więcej, heroiczną postawą wobec dylematów okrutnej epoki. Jako przyjaciel – wierny, serdeczny, niezawodny. Jako kompan — towarzyski, szczery, pełen błyskotliwego dowcipu.

Znaliśmy się od bardzo dawna. To znaczy od czasów lwowskich. Spotykaliśmy się w latach okupacji niemieckiej przy zakrapianych w miarę, ale i ograniczanych przez Polizeistunde, okazjach towarzyskich, w których młodziutki Zbyszek zachwycał – już wtedy – erudycją i humorem. Bywało to w domu pp. Sekiełłów, znanej lwowskiej rodziny; w spotkaniach uczestniczył dr Stanisław Hubert, niejako mentor Zbyszka, znacznie od niego starszy, późniejszy profesor prawa międzynarodowego na Uniwersytecie Wrocławskim.

Losy nasze w tym czasie biegły równolegle, blisko siebie, lecz nie zbieżnie. Przed wojną uczęszczaliśmy do innych gimnazjów, w czasie okupacji niemieckiej uczyliśmy się na osobnych tajnych kompletach i w tym samym roku, choć przy innych komisjach, zdaliśmy konspiracyjną maturę. W odrębnych jednostkach odbywaliśmy podchorążówkę Armii Krajowej, przy czym Zbyszek, choć nieco młodszy, był bardziej ode mnie zaawansowany. Oczywiście, o tych sprawach, zgodnie z zasadami konspiracji nie rozmawiało się wtedy. Pracowaliśmy jako karmiciele wszy, on w Instytucie Behringa, ja u prof. Weigla. Był to ryzykowny dla zdrowia azyl dla inteligencji, dający konieczną w tym czasie Arbeitskarte, stanowiącą alibi zwłaszcza dla młodych ludzi związanych z podziemiem. Zaczęliśmy też, mniej więcej w tym samym czasie tajne studia uniwersyteckie, znów na innych wydziałach: Zbyszek na polonistyce, ja na prawie. Natomiast, dość przypadkowo, okazało się, że ojcowie nasi uczęszczali przed I wojną światową do tego samego gimnazjum, potem zostali oficerami c.k. armii austriackiej i – obrońcami Lwowa w 1918 r.

Po wojnie spotkaliśmy się ze Zbyszkiem na studiach w Krakowie. Dlaczego była to Akademia Handlowa, chyba najpopularniejsza wówczas uczelnia w tym mieście? Zbyszka motywacje były zapewne podobne do moich, choć inspirowane dodatkowo wpływem jego ś.p. Ojca, wybitnego prawnika i bankowca. Jednym z głównych motywów ludzi podobnie jak my myślących, była (jakże złudna!) szansa dostania się po dyplomie na jakąś placówkę handlową zagranicą (stąd najczęstszy wybór kierunku: handel zagraniczny) – aby tylko jak najdalej od sowieckiego potwora – i bryknięcie do wolnego świata. Oczywiście, rychło okazało się, że nie studia, ani kompetencja, lecz „chęć szczera” poparta legitymacją partyjną, a jeszcze lepiej układami z UB umożliwiała urzeczywistnienie tych aspiracji. Już samo uzyskanie paszportu było w owych latach fantazją dla zwykłego, uczciwego obywatela. To było powodem, a nadto awersja do księgowości i innych przedmiotów handlowych (pewnie też i lenistwo) – że po zaliczeniu pierwszego roku opuściłem AH i przeniosłem się na humanistykę UJ. Podziwiałem jednak konsekwencję i wytrwałość Zbyszka, który doprowadził swe studia do dyplomu, uzyskując magisterium ekonomii. Podobnie zresztą jak inni lwowscy kamraci, np. znany historyk sztuki prof. Tadeusz Chrzanowski czy ekonomista (z prawdziwego zdarzenia), Romuald Pawłowski, późniejszy dyrektor teatru Bagatela.

Ale to był tylko pierwszy ukończony fakultet Zbyszka. Po nim przyszło magisterium prawa, a następnie filozofii. Nie mówiąc już o jego studiach na Akademii Sztuk Pięknych. Mógłby swoimi dyplomami obdzielić kilku prezydentów… Bo był Zbyszek – w najlepszym tego słowa znaczeniu – typem żelaznego studenta. Wolał biedować, nie dojeść, nie dospać, a czerpać pełnymi garściami wiedzę od ówczesnych mistrzów, których przez kilka lat po wojnie tolerowano na uniwersytetach, póki marksistowska reforma nie spowodowała zastąpienia ich reżimowymi karierowiczami. Ówczesny, przedwojenny jeszcze system studiów pozwalał na wielce swobodny wybór wykładów i seminariów wpisanych do indeksu. Chodziło się więc na wykłady Romana Ingardena, Wincentego Lutosławskiego, Adama Krzyżanowskiego, Stefana Szumana, Juliusza Kleinera, Stanisława Pigonia, Władysława Konopczyńskiego i innych wspaniałych uczonych. Zaś wieczorami spotykaliśmy się ze Zbyszkiem i jeszcze dwoma Zbyszkami ze Lwowa: Tabiszem, świetnie zapowiadającym się polonistą, potem jednak – po śmierci jego ojca, członka Delegatury Rządu Podziemnego i NKW PSL, zamordowanego w więzieniu ubeckim w 1948 r. – załamanym i jakoś odtąd zagubionym w życiu; a także ze śp. Zbyszkiem Malinowskim z rodziny znanych lwowskich księgarzy, utalentowanym fotografikiem, który po ukończeniu studiów dziennikarskich odrzucił oferty pism reżymowych i podjął na długie lata pracę w Muzeum Narodowym w Krakowie; umarł na dziewięć godzin przed Herbertem. W tamtym latach byliśmy jednak młodzi, zbuntowani, gniewni, dyskutowaliśmy zajadle o niektórych ekscytujących wykładach, o wydarzeniach politycznych, o toczących się polemikach prasowych między „Tygodnikiem Powszechnym” a marksistowską „Kuźnicą”, ceniąc zwłaszcza wysoko artykuły ks. Kazimierza Kłósaka, wieszaliśmy psy na przedwojennych pisarzach, wtedy jeszcze mniej licznych, niż parę lat później, którzy dali się zwabić syrenim śpiewom komunistycznych politruków kulturalnych. Wypowiedzi Zbyszka Herberta, w swej istocie bardzo pryncypialne, miały zawsze domieszkę gorzkiej ironii lub heroikomicznego humoru, ale nawet autentyczna powaga, z jaką kwitował najważniejsze kwestie, nie pozbawiona była swoistego wdzięku.

Na jednym ze spotkań autorskich, urządzanych przez Klub Literacki istniejącego jeszcze wówczas Bratniaka, Zbyszek czytał fragmenty swego dramatu Jaskinia filozofów, który w całości ukazał się po raz pierwszy drukiem w 1956 r. w popaździernikowej „Twórczości”.

Oprócz pryncypiów uwagę naszą w czasach studenckich zaprzątały też bardziej przyziemne sprawy. Zbyszek tłumaczył nam np. korzyści płynące z kupowania nadgniłych, ale sumiennie wykrojonych jabłek. Ich cena była trzykrotnie niższa od zdrowych owoców. Innym rodzajem oszczędności Zbyszka było łatanie dziurawych butów, od wewnątrz, za pomocą wyściółki z gazet. Demonstrował nam ten system z wielką starannością. To także była cena za wierność w „kwestii smaku”…

W następnych latach, po wyjeździe z Krakowa, Herbert przeniósł się wpierw do rodziny w Sopocie, potem do Torunia, aby studiować tam filozofię pod kierunkiem swego mistrza Henryka Elzenberga, o którym, wiele lat później, pisał z okazji wznowienia jego Kłopotu z istnieniem, że jest to dzieło olśniewające […] Jedna z nielicznych książek, które sprawiają, że czytelnik staje się lepszym człowiekiem („Tygodnik Solidarność”, grudzień 1994).

Po jego wyjeździe kontakty nasze były bardziej sporadyczne, Zbyszek chętnie, choć nieczęsto, przyjeżdżał do Krakowa, korespondencja nasza zawsze serdeczna, stawała się bardziej okazjonalna: w owym czasie (przełom półwiecza, wczesne lata 50.) zbyt treściwa wymiana listów nie była ani modna, ani bezpieczna… Rozumieliśmy się i porozumiewali na odległość bez słowa, milczeniem narzuconym przez siebie również jako piszącym, aby nie uczestniczyć w publicznej zdradzieckiej farsie zwanej literaturą socjalistyczną. Wiedzieliśmy o sobie, że pracujemy w przedziwnych zawodach, mało mających wspólnego z literaturą. Różnorodność tzw. odd jobs u Zbyszka – od ekspedienta sklepowego, kalkulatora w spółdzielni nauczycielskiej po pracę w biurze projektów przemysłu torfowego i w końcu w administracji Związku Kompozytorów Polskich (i to zresztą nie wszystko) – biła wszelkie rekordy.

Wreszcie nastąpiły pomyślne przemiany roku 1956, błyskotliwy debiut Zbyszka, nagrody, podróże, kiedy już można było bez zaprzedawania duszy wyjeżdżać za granice. Trasy jego wędrówek wyznaczał – jak zawsze u niego – głód wiedzy, pragnienie bliskiego, naocznego poznania dzieł sztuki w muzeach, w bibliotekach. Był pielgrzymem zdążającym do źródeł kultury europejskiej. Co pewien czas wracał na kamienne łono ojczyzny, jak Pan Cogito. Tu porządkował, bywało, zebrane materiały, pisał. Pamiętam dzień, w którym odwiedziłem go w Warszawie w jego dawnym mieszkaniu (wtedy ul. Świerczewskiego). Zastałem go przy biurku zastawionym stertami książek w różnych językach, a także jakichś starodruków. Zapytałem, nad czym pracuje – czy nad nowym tomem wierszy? – Nie, to takie kawałki prozą, bo ja, wiesz, jestem trochę grafomanem – odrzekł z figlarną przekorą. A to powstawał – a właściwie był już na ukończeniu – Barbarzyńca w ogrodzie.

Kiedyś zaprosiliśmy go na wieczór autorski do klubu dawnego ZLP na Krupniczej. Niewielka sala wypełniła się tłumem, trzeba było otworzyć drzwi do sieni, aby ci, którzy tłoczyli się na korytarzu mogli słyszeć. Po zakończeniu wieczoru Zbyszek poprowadził grupkę swoich fanów „w Polskę”. Więc, oczywiście, Rynek, a stamtąd do SPATiF-u na placu Szczepańskim, gdzie od razu na naszym stole pojawiły się zamówione przez Zbyszka trunki. Towarzystwo nasze – śp. Jurek Kwiatkowski, Ryszard Krynicki, Adam Zagajewski, Julian Kornhauser i bodaj też Tadeusz Nyczek – stanowiło jakby umówione spotkanie starszej generacji (tej odmilkłej w 1956 r.) i Nowej Fali. Było to chyba w niedługi czas po wydaniu Świata nie przedstawionego, kontrowersje między pokoleniami były więc żywe, a ożywiały się jeszcze bardziej w miarę opróżniania kieliszków. Wszystko jednak zakończyło się opowiadaniem dowcipów politycznych i ogólnym kochajmy się. Pogodzone towarzystwo wyszło na nocne ulice Krakowa – znów Rynek — śpiewając zaintonowane przez Zbyszka pieśni legionowe: My, pierwsza Brygada, Legiony to żołnierska nuta itd., pieśni wówczas mocno zakazane, więc tym głośniej śpiewane.

W roku akademickim 1970/71 Herbert został zaproszony jako Professor of American and World Literature do renomowanego college’u w Los Angeles. Okropnie się przejmuje czekającymi go zajęciami, pisał mi w liście Zdzisław Najder, wykładający wówczas w Davis, filii uniwersytetu kalifornijskiego. Zbyszek wyleciał z Polski 15 września, a w styczniu był już zaharowany w college’u, co sensu nie ma – poziom [studentów] haniebny – i nic nie pisze, bo nie ma kiedy i zmęczony – informował mnie Najder w kolejnym liście. Oto jeszcze jedno świadectwo sumienności i odpowiedzialności Herberta.

W Kalifornii poznał Zbyszek poetę Henri Coulette’a, którego wierszami starał się zainteresować polskie środowisko literackie. W 1972 r., kiedy Coulette odwiedził Polskę, Zbyszek zorganizował mu wieczór autorski na Uniwersytecie Warszawskim, po czym przyjechał z nim, w towarzystwie jego i swojej żony, do Krakowa. Był to przemiły wieczór, rozmawialiśmy o poezji, Ameryce i polityce. Herbert cenił wiersze Coulette’a, ale nie jest pewien, czy coś z nich tłumaczył. Przekładami zajmował się raczej sporadycznie. Raz, w 1957 r. udało mi się go namówić na tłumaczenie dwu wierszy znanych amerykańskich poetów, Karla Shapiro (Transport wojskowy) i Delmore’a Schwartza (Na łóżku, w jaskini Platona). W tym ostatnim wypadku zachęcił go zapewne sam tytuł tego, bardzo dobrego zresztą, utworu. Przekłady ukazały się na rozkładówce tygodnika „Życie Literackie” (nr 38 z 22.09.1957), poświęconej współczesnej poezji amerykańskiej.

Po powrocie ze Stanów zastał Zbyszek sytuację wczesnogierkowskiej odwilży w życiu publicznym. W środowisku literackim, szczególnie zaś ówczesnym Związku Literatów Polskich, zaczęło dochodzić do głosu, ograniczonego co prawda, skrzydło opozycyjne, czego świadectwem był wybór do Prezydium ZLP Herberta i J.J. Szczepańskiego na Zjeździe ZLP w Łodzi, 15 lutego 1972 r. W związku z czym Zbyszek pisał do mnie:

…jestem, jak wiesz, działacz […] Prezydium ZLP powierzyło mi opracowanie memoriału o stanie czasopism w Polsce. Mam już trochę opinii kolegów, m.in. projekt nowego tygodnika literackiego, który ma wychodzić w Krakowie. Owe opinie, m.in. moja, miały służyć jako materiał do Zbyszkowego memoriału. Nie wiem, jaki był dalszy los tego opracowania. Zapewne tkwi gdzieś w archiwach do dziś. I choć Zbyszek dziękował mi w kolejnym liście za uwagi o czasopiśmiennictwie literackim umęczonej naszej Ojczyzny, myślę, że była to akcja upozorowana przez koła partyjne, aby stworzyć wrażenie, że coś się robi, bo w istocie nic się w sytuacji czasopism nie zmieniło (chyba na gorsze). Wspomniany projekt wydawania nowego tygodnika literackiego w Krakowie, zainicjowany jeszcze w 1971 r. przez zaprzyjaźnionego z Herbertem wybitnego krytyka Jerzego Kwiatkowskiego, musiał czekać dziesięć lat na swe ziszczenie w postaci miesięcznika „Pismo”. Powstał on na fali Solidarności w 1981 roku. Już w drugim numerze wydrukowaliśmy (byłem jednym z członków-założycieli redakcji) z wielką satysfakcją utwór prozą Herberta pt. Lustro, należący do cyklu przypowieści-apokryfów Autora.

Pamiętam wyjazdy Zbyszka, widokówki z Paryża, z Bayonne, z Włoch, lecz że Pana Cogito wystawy obfitości / napawają znudzeniem — następowały powroty, krótkie, bo wiodły przez mordercze wieże strzelnicze / gęste zarośla drutu. I wreszcie, w latach dziewięćdziesiątych powrót na dobre. A raczej – na dobre i na złe. Bowiem rzeczywistość pookrągłostołowa nie spełniała oczekiwań, a choroba, która dręczyła Herberta, rozwijała się niebezpiecznie. W liście z września 1993 pisał do mnie m.in.:
Leżę teraz w szpitalu. W tej dyscyplinie jestem doświadczonym zawodnikiem. Potrafię sprawnie połykać sondy, oszukiwać lekarzy i pielęgniarki, palić w łóżku papierosy (metodą dym przez rękaw). Biało, biali, raczej mili ludzie, dużo bezsensownej aparatury, badań, zawracania głowy, ale zupełnie przyjemnie przyglądam się temu z dystansu, bez emocji, z odrobiną obrzydzenia. No i tak.

Mimo swej choroby brał żywy udział w życiu publicznym. Pisywał dowcipne felietony, listy otwarte, udzielał wywiadów, współpracując głównie z „Tygodnikiem Solidarność”. Jako jeden z pierwszych wszczął akcję o pełną rehabilitację pułkownika Kuklińskiego, opowiadał się za lustracją i dekomunizacją, organizował akcję pomocy dla Czeczenii. W tej ostatniej sprawie ogłosił w „Tygodniku Solidarność” apel i zaproponował mi udział w tej akcji, co z ochotą przyjąłem. Pisał do mnie m.in. Ogromna prośba do Ciebie, czy byłbyś łaskaw puścić Apel w ruch, aby Krakusy podpisywali […] Załączam też listę ofiarodawców (tylko żywa gotówka, żadnych starych skarpetek), tyle, co kto chce, żadnego, ale to żadnego przymusu, szantażu polityczno-moralnego. W gruncie rzeczy akcja się udała. Chodziło raczej o mobilizację społeczeństwa w sprawie „o wolność waszą i naszą”, niż o przesadnie duże pieniądze. Choć i te się chyba przydały.

Z ogromnym rozczarowaniem przyjął Zbyszek zwycięstwo SLD w wyborach 1993 r. Jeszcze z końcem 1993 pisał w liście:

Któż by pomyślał, znów mamy oto Boże Narodzenie, Nowy Rok i komunistów u steru i żłobu, a brak nam ducha Czeczeńców. Ale sprawiliśmy sobie z Kasią kota (chłopiec), nazywałem go Szu-szu […] Zupełnie oszałamiające i całkowicie samodzielne, i samorządne stworzenie. Właśnie strącił wazon i gdzieś się schował, potem wyjdzie, i będzie zawodził na wiele głosów. Zupełnie nie interesuje się polityką, gardzi literaturą, kiedy siadam do pisania wydziera mi papier.

Motyw kota powtórzy się jeszcze w liście późniejszym o dwa lata, dotyczącym naszej niedawnej rozmowy telefonicznej (chyba jednej z ostatnich, bo później Zbyszek wskutek zakładanej mu tracheotomii miał wielkie trudności w mówieniu). W liście tym Zbyszek przepraszał (!) za swoje (wskutek astmy) jakieś jęki czyśćcowe, stękania czy żale nadeptanego na ogon kota – a trzeba mi było założyć aparaty tlenowe, a nie odgrywać roli Hamleta w czyśćcu, bo nim na ogół nie jestem, a w każdym razie nie chcę być. Jeszcze waham się, czy reprezentować naszą Ojczyznę na olimpiadzie w Atlancie, ale i bez mojej pomocy zajmiemy zaszczytne przedostatnie miejsce. O sytuacji politycznej nie piszę. Zdawało mi się, że osiągnęliśmy dno, ale mam wrażenie, że jeszcze spadamy.

Później już kontaktowałem się ze Zbyszkiem telefonicznie tylko za pośrednictwem Kasi, jego wspaniałej, ofiarnej, kochającej żony, a ostatnie słowa, które do mnie i mojej żony Marii skierował – to czuła dedykacja na karcie tytułowej Epilogu burzy, świadectwa niespodziewanej wręcz w ostatnich miesiącach życia erupcji wstrząsających wierszy Zbigniewa Herberta, jednego z największych polskich poetów.

Pierwodruk: Upór i trwanie. Wspomnienia o Zbigniewie Herbercie, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2006