Herbertowe odpryski

Wieczór poezji Herberta w bazylice św. Mikołaja, u dominikanów. Mury bazyliki rozbrzmiewały wierszami, na które oczekiwaliśmy w stanie wojennym, a które tylko tu mogły być publicznie wygłaszane.

ZBIGNIEW ŻAKIEWICZ

ZBIGNIEWA HERBERTA POZNAŁEM na kolacji u Wiktora Woroszylskiego, gdzieś na początku 1971 r. Nam, mieszkańcom Trójmiasta, trudno jeszcze było wrócić do równowagi po grudniu 1970 r. Szczególnie po krwawym gdyńskim czwartku, którego świadkiem był mój przyjaciel Jurek Godwod. Tymczasem Warszawa, nawet ta pisarska, prawie nic o nas nie wiedziała. Opowiadałem o tym, co oglądał Godwod. I mój szloch: …że Polak do Polaka. Wówczas to Herbert wyłonił się dla mnie z nieznania i niepoznania – pełen ciepła i współczucia. Jak gdybym tylko ja cierpiał.

Od tego wieczoru począwszy, rozpoczęła się nasza bliższa znajomość, niezbyt długa, nawet nie dziesięcioletnia. Potem Zbigniew Herbert scedował swoje współodczuwanie na Leszka Bądkowskiego. I słusznie. Ja oddalałem się od rewirów politycznej walki.

WIZYTA W MIESZKANIU MIĘDZYRZECKICH przy Marszałkowskiej, które Herbert zajmował z żoną, gdy pisarskie małżeństwo było na stypendium w USA. Jestem z czternastoletnią Zosią, Herbert trochę dla zabawy szarmancko całuje córkę w dłoń. Ta się czerwieni, bo rękę ma akurat obsypaną jakimiś uczuleniowymi brodawkami. Żona, pani Kasia, po coś wychodzi, prosząc, żeby nie nadużywać zawartości karafki stojącej na półeczce. I Herbert w ogóle nie sięga po nalewkę; później w Gdańsku zrozumiałem wagę tej wstrzemięźliwości.

Wówczas to zauważyłem tę dziwną dysharmonię w jego figurze: za stołem siedział mężczyzna słusznej postury, gdy wstawał, okazywał się nieproporcjonalnie niski. Rzekłbyś: tors antycznego bohatera, o twarzy niebywale jasnej, promiennej, na nieproporcjonalnie niskiej podstawie. Wcześniej ofiarowałem mu wileńską minisagę Ród Abaczów. Pani Kasia i Zbigniew byli wyraźnie zaskoczeni tą prozą. Pan jest naprawdę poetą – rzekła pani Kasia. Herbert wyciągnął swoje Wiersze zebrane i zadedykował: Zbigniewowi Żakiewiczowi, poecie, z przyjaźnią.

Gdy jednak po paru latach zadedykowałem mu swoją powieść: To sen tylko, Danielu, Herbert był wyraźnie zdegustowany i wydał dosyć pochopny sąd, coś w tym duchu, że trzeba opisywać naszą codzienną rzeczywistość. Tymczasem w tej książce, pisanej w konwencji koszmaru sennego, powracałem do ciężkich lat dojrzewania w obcej dla kresowiaka Łodzi – miasta Rudzi. W surrealistycznie przedstawionej rzeczywistości, ale silnie związanej z realiami i specyfiką Łodzi lat 1946-1953, są też wyprawy bohatera do utraconej ziemi wireńskiej – ziemi wileńskiej.

Moi rówieśnicy literaccy odczytali To sen… jako opowieść o czasach zetempowskich (wątek śledzenia, podglądania, śledztwa itd.). Dziś wydaje mi się, że Zbigniew Herbert, po prostu, książkę na wstępie lektury odrzucił. Po uszy był zanurzony właśnie w codzienności PRL-u. W swojej pisarskiej, urażonej dumie nie chciałem się tłumaczyć, czym był dla mnie Daniel i że właśnie PRL była lwią jamą.

W tym, mniej więcej, czasie odbywał się w Łodzi proces konspiracyjnej grupy Ruch, na czele której stał Stefan Niesiołowski. Należał do niej również łódzki poeta Jacek Bierezin. Herbert całym sercem był z nimi, osobiście znał się z Berezinem. Wyrażał się o nim jako o trochę narwanym młodym poecie, wartym duchowego wsparcia i poznania. Jacek Bierezin, najmniej zamieszany w sprawę, wyszedł właśnie z aresztu, podczas gdy Niesiołowski i Czuma zostali w więzieniu dłużej.

Wracając do Warszawy. Z pobytu na Zachodzie Herbertowie przywieźli tzw. pikapa. Odwieźli nas na dworzec tym swoim śmiesznym, półciężarowym samochodem. I Herbert z tą swoją ironią, ale też nie bez pewnej goryczy: Przywieźliśmy na handel. Trudno, z czegoś trzeba żyć…

ZJAZD ZLP W ŁODZI W 1971 ROKU. Trzymam się Herberta i dzięki temu jestem świadkiem dwóch niezapomnianych scen. Po burzliwych obradach, kiedy to Putrament wszedł do Zarządu z przewagą jednego głosu, pożegnalna kolacja w Grand Hotelu w reprezentacyjnej sali Malinowej. Portierzy nie chcą wpuścić Putramenta, bo nie wziął zaproszenia. – Jestem Jerzy Putrament – grzmi, czerwieniejąc jak pomidor, wciąż wznawiany i telewizyjnie „upubliczniany” Pucio. – No dobrze, koledzy poświadczą… – mięknie wobec nieugiętej postawy portiera. Herbert obserwuje to spod oka. – Jego szybko trafi apopleksja, z tej pychy i z tego nienażarcia – stwierdza jako rzecz oczywistą. Rzeczywiście, wkrótce Putrament przeżywa częściowy paraliż: wylew krwi do mózgu, ale żyje jeszcze parę dobrych lat.

Siedzimy przy jednym stoliku w kącie sali. W biesiadnym rozgwarze od dalszego, centralnego stolika powstaje Jarosław Iwaszkiewicz. Wyraźnie przepełnia go duma: ponownie zostaje wybrany na prezesa ZLP! Jego wysoka, masywna postać jest natychmiast zauważona. Powolnym, rzekłbym, majestatycznym krokiem zbliża się do naszego stolika. Czyni szeroki kordialny gest powitania. Myślę: przysiądzie się do nas. Tymczasem Herbert czyni coś tak, zdawałoby się, nieprawdopodobnego, że początkowo nie łapię całej sytuacji. Nie tylko, że nie powstaje na to serdeczne powitanie, ale siedzi nieporuszony i coś do prezesa chłodno mówi. – Co? – Nie zrozumiałem. Iwaszkiewicz w milczeniu wraca. Poniżenie tego pysznego, władczego człowieka było tak dojmujące, że po prostu zrobiło mi się go żal…

NASTĘPNY ZJAZD ZLP ODBYWAŁ SIĘ W POZNANIU. Były to już lata gierkowskiej „normalizacji”. Hotel, w którym zatrzymali się delegaci na zjazd nafaszerowano agentami SB. Na każdym korytarzu mieli swój pokój, który poznawało się po tym, że drzwi, bez względu na porę dnia czy nocy, zawsze były uchylone. Również w porze nocnego wypoczynku smutni panowie siedzieli na swym posterunku, zawsze ubrani.

Szczególną aktywność przejawiali w przededniu wyborów do nowych władz związku. Wieczorem i do wczesnej nocy komisja matka ustalała kandydatów do Zarządu Głównego ZLP. Była oficjalna komisja, właściwie partyjna, i druga reprezentująca pisarzy niezależnych, w której znajdowali się m.in. Wiktor Woroszylski i właśnie Zbigniew Herbert. Na drugi dzień obie strony targowały się: kogo umieścić na liście wyborczej? Esbecy w tym czasie śledzili więc – kto i do którego pokoju wchodzi. Wewnętrzne telefony, łączące pokoje, oczywiście, były na podsłuchu.

Zbigniew Herbert, jak zawsze ostentacyjnie nie zauważał pracowników służb specjalnych. My zaś, szeregowi pisarze, po kolacji z drinkami, zabawialiśmy się „omyłkowym” wchodzeniem do ich pokojów albo ustawicznym zamykaniem uchylonych drzwi. Trzeba przyznać, że te drobne przykrości przyjmowali ze stoickim (służbowym?) spokojem.

W tych latach przeżywałem okres duchowej żarliwości chrześcijaństwa odkrywanego w wymiarze Chrystocentrycznym (późniejszy Dziennik intymny mego N.N., wydany w Bibliotece „Więzi”). Stanem ducha, właśnie w Poznaniu, podzieliłem się z Herbertem, chociaż daleko nam było do jakiejkolwiek zażyłości, która pozwalałaby na wzajemne wynurzenia. Zbigniew na temat mego Chrystocentryzmu się nie wypowiedział, ale zauważył, że tak mało jest wśród młodych twórców ludzi, których obchodzą podobne problemy. A bez tajemnicy nie ma sztuki.

ZBIGNIEW HERBERT PRZYJEŻDŻA NA WYKŁADY na Uniwersytet Gdański. Aula jest pełna. Wykład wyraźnie mu nie idzie. Nie wiedziałem wówczas, że zaczyna się ta straszna cyklofreniczna huśtawka, że poeta spada w dół, w otchłanie melancholii i depresji. Potem prosi mnie o jakiegoś znajomego lekarza i żeby mu zapisać lit.

Zapraszam go na kolację. Jest wieczór. Przed naszym wejściem ostentacyjnie krąży jeden smutny pan, drugi… Patrzę przez okno: pod domem stoi dziwny samochód, tylne drzwi szeroko otwarte, widać aparaturę niby w jakimś telewizyjnym wozie transmisyjnym. Ta chamska, nachalna przestroga miejscowej esbecji: jesteśmy, widzimy, słuchamy, wcale nie porusza Herberta. Oni są powietrzem. Ich nie ma. Poeta jest czym innym zatroskany: miał w tym samym czasie zaproszenie na wykłady, bodajże do Wiednia. Wybrał Gdańsk, a przecież żyć z czegoś trzeba.

Niestety, alkoholu było za mało, udaliśmy się więc do pobliskiego Cristalu na drinka. Po pewnym czasie przysiada się do nas wybrzeżowa mewka. Ta akurat jest sympatyczna, kobieca i wcale niebrzydka. Przyznaje się, że sprzykrzyło się jej obcowanie z niemieckimi bojkami, takimi marynarzami co pływają od boi do boi – stateczkami po cebulę. I wcale jej dziś nie zależy na markach. Jest zupełnie prywatna, wręcz koleżeńska. Tłumaczę, żeby dała spokój, bo obok siedzi wielki polski poeta. Tymczasem Herbert wyraźnie jest zaciekawiony tą nietuzinkową osobą. Dziewczyna przygląda się fachowym okiem Zbigniewowi i stwierdza nieco sceptycznie: – Nie powiedziałabym… A jednak potem swoją niezawodną kobiecą intuicją musiała pojąć, co oznacza być wielkim poetą. I nie wiem, czy nie było tak, jak w opowiadaniu Izaaka Babla Moje pierwoje honorarium…

CO PARĘ LAT GRUPA TWÓRCÓW związana z gdańskimi dominikanami i miesięcznikiem „W drodze” przyznaje nagrodę literacką imienia Sępa-Szarzyńskiego. Mierzyliśmy zawsze wysoko i naszymi laureatami byli między innymi Roman Brandstaetter, Anna Kamieńska, ks. Jan Twardowski, Wisława Szymborska no i oczywiście, Zbigniew Herbert. Ten zaś, jako jedyny laureat nie przyjechał na wręczenie nagrody. Pięknego ceramicznego konia z Don Kichotem, dzieło Ryszarda Stryjca, specjalny goniec zawiózł do Warszawy.

Wieczór poezji Herberta w bazylice św. Mikołaja, u dominikanów, przygotowali Halina Winiarska i Jurek Kiszkis ze swym przyjacielem, już dziś nieżyjącym aktorem Suchorą. Kiszkis nie tak dawno prowadził uroczystość przy grudniowym otwarciu trzech stoczniowych krzyży. Później z Haliną na krótko osiedli w jaruzelskim internacie. Tam i na wolności porządkowali ten świat przemocy i chaosu strofami Herbertowych wierszy. Znał je cały walczący Gdańsk. Nic więc dziwnego, że mury bazyliki długo rozbrzmiewały wierszami, na które oczekiwaliśmy w stanie wojennym, a które tylko tu mogły być publicznie wygłaszane. Ksiądz biskup Tadeusz Gocłowski, który celebrował mszę Św., cierpliwie wysłuchawszy tego raportu z oblężonego miasta, udzielił parze aktorskiej ostrej reprymendy: nie należy ze świątyni czynić trybuny politycznej!

Dzień pogrzebu Zbigniewa Herberta. Godzina dwunasta, czas pogrzebu. Dziś już arcybiskup Tadeusz Gocłowski celebruje mszę świętą za duszę poety. Ta sama bazylika Św. Mikołaja znów rozbrzmiewa wierszami Herberta. Jak przed laty poezję Herberta czytają ci sami aktorzy, już bez Suchory. Ksiądz arcybiskup nazywa Herberta człowiekiem szukającym, sumieniem naszego pokolenia. I całe kazanie jest utrzymane w podobnym duchu.

Pierwodruk: Upór i trwanie. Wspomnienia o Zbigniewie Herbercie, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2000.