Zbyszek, jakim go widziałem

Byłem oczarowany osobowością Zbyszka. Nie spotkałem w życiu człowieka bardziej zabawnego, błyskotliwego, pełnego niezwykłych pomysłów.

TADEUSZ CHRZANOWSKI

A widziałem dawno i niedawno zarazem. Może to był z mojej strony błąd, zaniedbanie, a może najzwyczajniejsze tchórzostwo, odkąd bowiem powrócił z Paryża, nie byłem u niego ani razu i nasze kontakty ograniczały się do nieczęstej korespondencji, a ostatnio – dosłownie przed kilku tygodniami – przesłał mi swój ostatni tom wierszy, Epilog burzy, z przemiłą, cieniutkimi zygzaczkami wypisaną dedykacją.

Poznaliśmy się bardzo dawno, wkrótce po wojnie, w dość niezwykłych okolicznościach, podczas studiów bowiem w Akademii Handlowej (dzisiejszej Akademii Ekonomicznej), które odbyliśmy, dyskutując często problemy z zakresu podwójnej księgowości i rachunkowości kupieckiej, ani razu nie zgadawszy się o naszych prawdziwych zainteresowaniach: o literaturze. Dopiero po studiach zetknęliśmy się ponownie na gruncie klubu „Logofagów” i wówczas zrodziła się przyjaźń, która przetrwała, chociaż Zbyszek wkrótce wyprowadził się do Torunia, potem na czas jakiś do Sopotu, by ostatecznie osiąść w Warszawie. Pisywaliśmy więc do siebie listy i posyłali nawzajem wiersze: mam do dziś cały plik jego ręcznie pisanych, właśnie owymi zygzaczkami, utworów z tamtego czasu i przypisuję sobie zasługę, że go namówiłem do przesłania kilku do „Tygodnika Powszechnego”, co zapoczątkowało wieloletnią współpracę z tym pismem.

Spotykaliśmy się też nieustannie w czasie moich wypraw do Warszawy i jego wizyt w Krakowie, gdyż w pewnym momencie utworzyliśmy niewielką grupę wokół Stefana Kisielewskiego. Byli w niej: Leopold Tyrmand, Jan Paweł Gawlik, Zygmunt Kubiak, Zdzisław Najder, Wacław Sadkowski, Andrzej Łepkowski i jeszcze kilku innych. To były złe czasy i wspaniałe chwile rodzących się przyjaźni…

Od samego początku byłem oczarowany osobowością Zbyszka, a przede wszystkim jego poezją i prozą. Był kimś fascynującym, może nawet zbyt fascynującym, bo lgnęli do niego ludzie, których później niejednokrotnie odsuwał czy wręcz odpychał. I mogę też bez najmniejszej przesady napisać, że nie spotkałem w życiu człowieka bardziej zabawnego, błyskotliwego, pełnego niezwykłych pomysłów. Spędziliśmy razem we dwójkę oraz w większych gronach chwile, których nie sposób zapomnieć, i to zawsze właśnie dzięki niemu. Popijaliśmy chętnie, dopóki nie zorientowałem się, że jest to dla niego zabójcze, był bowiem dziedzicznie obciążony chorobą nawracającej depresji.

Kiedyś spędzałem wakacje zimowe w Sopocie i był tam właśnie Zbyszek, który miał wykłady na uniwersytecie o „towarzyszu Ryłce”, czyli o poezji Rainera Marii Rilkego. I było to w wigilię powracającej fali depresji. Więc kiedyś w małej i niechlujnej knajpce otwarł się przede mną i opowiedział, czym są symptomy tego strasznego nawiedzenia, a wówczas zrozumiałem, że alkohol był w jakimś momencie po prostu próbą ucieczki. Dlatego potem denerwowało mnie zawsze, kiedy inni kiwali przemądrzale głowami, zwalając chorobę Zbyszka właśnie na pijaństwo, a ja mogę potwierdzić, że wiele, bardzo wiele naszych spotkań odbywało się bez wódy, wina czy piwa, a błyskotliwość rozmowy nie była przez to wcale mniejsza czy bledsza.

Nie mam najmniejszej wątpliwości co do tego, że szczęśliwy los pozwolił mi zdobyć przyjaźń jednego z największych poetów mego kraju. Nic do mnie należy ocenianie tej poezji, moralistycznej i zarazem głęboko zanurzonej w pięknie. Zrobią to lepiej fachowcy od literatury. Chciałbym jednak, jako historyk sztuki, napisać, że nikt w naszej kulturze nie zdołał tak głęboko wniknąć w sferę sztuki zarówno w esejach, jak też w poezji. I miałem wielokrotnie możliwość sprawdzenia z autopsji jego fascynacji, a zwłaszcza jego wyczucie malarstwa było bezbłędne. Więc – nie uprawiając historii sztuki w sensie dyscypliny – uprawiał ją zawsze jako dworzakowską „historię ducha”, nawet wówczas, gdy pozornie żartował, na przykład opisując kamienne rzeźby romańskich kapiteli z opactwa Saint-Benoît-sur-Loire, w których w walce anioła z diabłem o duszę grzesznika podstawiał pod owego „Jedermanna” poetę Maksa Jacoba. Poeta kochał bowiem ludzkość w jej dokonaniach wielkich i najdrobniejszych, stając się piewcą przedmiotu: stołu, krzesła, lampy czy pióra z obgryzioną obsadką.

Bo Zbyszek był poetą myślącym, co – o dziwo – nieczęsto się zdarza w tej sztuce, w której tak łatwo szybować po bezmiarach pięknego pustosłowia. I dlatego za swoje alter ego wybrał Pana Cogito. Był na pozór radosny i rozbrykany w latach swej rosnącej sławy, a jednak surowy, a czasem także nieubłagany. I zaklinając w swych wersach litość, czasem sam jej nie miał na tyle, by zrozumieć innych: słabszych, nie obdarzonych tak przenikliwym umysłem. Ale dziś, kiedy sylwetka Pana Cogito oddala się w perspektywie sopockiej plaży, przypomina mi się zakończenie jego „bajeczki” zatytułowanej Wariatka:

W jej oczach widzę, jak u moich ramion stają
dwaj aniołowie: blady, złośliwy anioł Ironii
i potężny, miłujący anioł Schizofrenii.

Nie ma już Zbyszka pośród nas, a przecież jest i pozostanie. Bo los nagradzał i karał go ponad zwyczajną miarę: karał cierpieniem i boleścią duszy, umysłu i ciała, a nagradzał potęgą słowa oraz Kasią: smutnym aniołem troskliwości, żoną i opiekunką, która nie odstępowała go do końca i która o wiele lat i wiele utworów przedłużyła jego doczesność.

Pierwodruk: „Tygodnik Powszechny” 1998, nr 32. Cyt. za: Poznawanie Herberta 2. Wybór i wstęp Andrzej Franaszek, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2000