ANDRZEJ FRANASZEK
Wymieniane między poetami przez ponad 30 lat, listy Zbigniewa Herberta i Czesława Miłosza to jeden z najważniejszych dialogów w naszej literaturze drugiej połowy minionego stulecia, rozmowa o kształcie poezji, polskości, patriotyzmu, ważna zwłaszcza w ostatnich latach, kiedy to obaj poeci trafili na sztandary ideologów, a sympatia lub niechęć do ich twórczości stała się nieledwie wyborem światopoglądowym, opowiedzeniem za którąś z konkurujących z sobą wizji Polski.
„Ucałowania rączek”
Wszystko zaczęło się dzięki Irenie i Tadeuszowi Byrskim, którzy znając Miłosza jeszcze z przedwojennego Wilna, polecili mu obiecującego, nie tak już młodego, bo 34-letniego artystę, autora reżyserowanych przez nich właśnie sztuk Jaskinia filozofów i Drugi pokój. „List ten wręczy Ci młody poeta i dobrze zapowiadający się dramaturg. […] wart jest poznania i Twojej uwagi” – pisał Byrski 20 maja 1958 roku. Dwa dni później autor Struny światła, zaopatrzony przez Związek Literatów Polskich w 100 dolarów stypendium, razem ze Sławomirem Mrożkiem i Ludwikiem Flaszenem wyruszył pociągiem z Warszawy do Paryża. Na początku lipca odwiedził Miłosza w jego domu w Montgeron.
Dzieliło ich wtedy znacznie więcej niż 13 lat różnicy w datach urodzenia. Miłosz miał za sobą zdecydowanie bogatszą biografię intelektualną – przedwojenny lewicowy radykalizm i rozczarowanie do utopijnych ideologii, które jednak nie zniosło jego niechęci do kapitalistycznego porządku świata; silny krytycyzm wobec Dwudziestolecia; solidną myślową i artystyczną pracę wykonaną w czasie okupacji, flirt z nową władzą po roku 1945, zerwanie i nagonkę, w czasie której polowali na niego tak koledzy z „ludowej ojczyzny”, jak i „niezłomni” emigranci. Dla młodszego o dekadę Herberta II Rzeczpospolita była nieledwie Arkadią młodości, zatopioną przez dziejowy kataklizm. Okupację przeżywał z emocjonalnym zaangażowaniem nastolatka, a – jeśli słuszne są ustalenia jego biografa, Joanny Siedleckiej – niewzięcie poważniejszego udziału w konspiracji mogło stać się dlań na resztę życia źródłem zranienia i przyczyną budowania prywatnego mitu. Kto wie, czy Herbert nie dopuszczał do krytyki np. Armii Krajowej tym bardziej stanowczo, im silniej starał się oddalić od siebie wyrzut sumienia z powodu faktu, że – mówiąc cokolwiek symbolicznie – jego kulejąca noga nie była wynikiem postrzału podczas akcji, ale pamiątką z narciarskiej eskapady. Inaczej niż Miłosz, rzeczywistość powojenną oceniał całkowicie negatywnie, a konsekwentna i bezkompromisowa odmowa udziału w ówczesnym życiu literackim jest niewątpliwie jedną z najjaśniejszych kart w jego życiorysie.
Pod koniec lat 50. Miłosz to wielki nieobecny krajowej literatury, Herbert – spóźniony debiutant, autor dwóch tomów wierszy, przyjętych dobrze, ale niedających mu jeszcze pozycji najważniejszego poety pokolenia. Miłosz od siedmiu lat jest emigrantem i powoli przymierza się do opuszczenia Europy, Herbert po raz pierwszy trafia na Zachód i nie wyobraża sobie, by mógł pozostać tu na stałe. Mimo tych wszystkich różnic początek znajomości jest najwyraźniej znakomity.
„Dziękuję obojgu Państwu za miłą gościnę. Wróciłem do Paryża nała-dowany lasem i szczęśliwy” – pisze autor Struny światła 10 lipca 1958 i dodaje pochwałę: „Dolinę Issy skończyłem. Nagrody nie cofam” (wiele złości i goryczy będzie się musiało uzbierać, by pod koniec życia stwierdził: „uważam Miłosza za człowieka literacko pożytecznego, tylko żeby nie pisał esejów, bo nie umie pisać po polsku prozą”). Miłosz odpisuje prawie natychmiast, rozpoczynając list słowami „Drogi Kolego” i zapraszając ponownie. Wkrótce poczta przynosi do Montgeron jeden z najpiękniejszych wierszy Herberta: „proszę przyjąć Tren Fortynbrasa na własność, to znaczy ofiaruję Panu nie tylko ten rękopis, ale także świętą chwilę poczęcia”. Wiosną kolejnego roku Miłosz zaprasza na bouillabasse do knajpki koło Odeonu, nie mogąc przewidzieć ironii historii: bouillabasse zjedzą razem po latach, na kolacji u Bogdany Carpenter, zanim Herbert upije się i obrzuci Miłosza oskarżeniami o wynarodowienie i zdradę.
Spotkanie okazało się dla obu poetów bardzo istotne. Choć Herbert miał łatwość oswajania ludzi (te włoskie pokojówki dopisujące się na pocztówkach czy greccy marynarze, z którymi chwilowo związało polskiego artystę ouzo…), więź, jaka połączyła go z Miłoszem, wykracza poza przeciętną znajomość. To oparta na emocjonalnej bliskości wieloletnia przyjaźń, która mimo różnych zawirowań prze-trwała aż do lat 90. Zwłaszcza z początku listy są pełne czułości. „Kolegę” zastępuje szybko „Drogi Herbert”, by zaraz ustąpić miejsca „Drogiemu Zbyszkowi”, którego całuje się „czule i silnie”. Także nieskora wcale do poufałości Janka Miłoszowa pisze do Herberta „Kiciucha” i cierpliwie znosi podobne tytułowanie. Herbert dopomina się o nowe fotografie przyjaciela, tęskni „po męsku to znaczy sucho i gwałtownie za Twoim domem, Tobą, chichkebabami, naszymi nocnymi włóczęgami, placem de la Contrescarpe. Jezu Jezu”, a w chwili depresji woła o pomoc: „Piję białe wino Czesławie. Tak że za chwilę zjawisz się i będę mógł się wyżalić. Bardzo mi Ciebie brak”.
Charaktery obydwu, ale też może pozycję we wzajemnej relacji przybliża nieco styl listów. Miłosz jest całkowicie swobodny, pisze wprost, jako epistolograf nie zdradza literackich ambicji. Korespondencje autora Barbarzyńcy w ogrodzie są pod tym względem ciekawsze: „jestem oto we Włoszech to znaczy na kolanach przy źródle”, „za chwilę wyjeżdżam do Sieny (ostatnie »y« napisałem już w tym mieście, które ma kształt tej właśnie litery)”… Jest on też w trudniejszej sytuacji – jako młodszy wiekiem i dorobkiem, jako ten, który otrzymuje różnego rodzaju pomoc. Stąd może czasem poszukiwanie tonu, rozmaite gierki, zgodnie z przedwojenną kindersztubą przywożone do Montgeron bukiety, wszystkie „niziuteńkie austryjackie ukłony i galicyjskie ucałowania rączek”, jakby mające odrobinę rozdrażnić nieprzepadającego za „koronia-rzami” litewskiego niedźwiedzia. Aczkolwiek w porównaniu z in-nymi zachowanymi listami w korespondencji z Miłoszem Herbert-niespełniony aktor jest dość zdyscyplinowany: nie ma tu żadnych rotmistrzów czy pułkowników, starych wiarusów, huzarów śmierci…
„francuzik malarmée”
Do młodszego kolegi Miłosz odnosił się troskliwie. Dając przy tym świadectwo własnego pracowitego ducha, namawia go do systematycznego pisania artykułów i rozwinięcia dziennikarskiej współpracy z „Tygodnikiem Powszechnym”: „Szanuję twoje skoncentrowanie się na poezji i sprawach poetyckich, ale nasz brat na tym nie zajedzie daleko w sensie zarobkowym”. Jako doświadczony gracz na literackim rynku doradza i ocenia: „Barbarzyńca w ogrodzie – bardzo dobre posunięcie taktyczne. Wykroiłeś sobie domenę i zasiadłeś na tronie pilnując granic”, znamiennie dodając – „smak świata to dla Ciebie wszystko: tawerna, stół, szklanki, zapachy, światła, cienie, architektura, ale to zaznaczone mimochodem, jak na mój gust za dużo pokłonu przed sztuką”. Zresztą przynajmniej jeden z rozdziałów Barbarzyńcy… zawdzięczamy wprost Miłoszowi, który początkującego eseistę wysłał do Orvieto, mając w pamięci własną jeszcze przedwojenną podróż, kiedy to oglądanie fresków Signorellego w tym mieście doradzał mu Jarosław Iwaszkiewicz. „No więc jestem tak jak kazałeś w Orvieto. Zgadza się wszystko: trawa na placu i katedra, którą obchodzę z wszystkich stron: zupełnie nie mogę sobie dać z nią rady – relacjonuje Herbert. – Sam rozumiesz, że oczy mi wyłażą i tylko w nocy wracają na swoje miejsce i to nie zawsze”.
Wreszcie przekłada jego wiersze na angielski, od publikacji w pismach, poprzez antologię Postwar Polish Poetry, aż do osobnych Selected Poems, budując silną pozycję Herberta w świecie anglosaskim, w jakimś stopniu nawet z uszczerbkiem dla siebie samego, bo przez całe amerykańskie lata bardziej był znany jako tłumacz niż samodzielny pisarz.
Przede wszystkim jednak stanowi dla przyszłego autora Pana Cogito wzór poetycki, a relacja Mistrz – Uczeń jest w listach Herberta wielo-krotnie podkreślana: „Uczę się na Tobie, ale jestem dość tępy”, „Bednarczyk słusznie pisze w »Kontynentach«, że jesteś prekursor. Stale mnie to denerwowało, że występuję bez tła, zaplecza i mistrzów, którym tyle zawdzięczam. Czułem się jak hochsztapler”, „Z całej poezji ostatnich dziesiątków lat tylko trzej poeci mają szanse przetrwania: Ty, Leśmian i Czechowicz”.
Choć rejestr, w jakim poruszał się Miłosz, był znacznie szerszy, łączyły ich oczywiście ewidentne artystyczne pokrewieństwa: niechęć do sztuki skoncentrowanej na samej sobie, z której znika materia świata, prawdziwy człowiek z jego bólem, rozpaczą i nadzieją, niechęć do użalania się nad sobą, dążenie do klarowności… Kluczowy jest tu dialog wokół Studium przedmiotu Herberta. Poemat, zaczynający się od słów „najpiękniejszy jest przedmiot / którego nie ma” i zapisujący proces redukcji, oczyszczania płótna aż do pustej przestrzeni, „białego raju / wszystkich możliwości”, sprowokował Miłosza do umieszczenia w Guciu zaczarowanym polemicznego fragmentu, wielkiej pochwały artysty wciąż na nowo próbującego pochwycić, zapisać bycie prawdziwych rzeczy – konkretnego drzewa, a nie jego idei: „Lubiłem go, bo nie szukał idealnego przedmiotu. / Kiedy słyszał jak mówią: »Tylko przedmiot którego nie ma / Jest doskonały i czysty«, rumienił się i odwracał głowę”. W pierwszej przynajmniej chwili Miłosz nie dostrzega zawartego w utworze młod-szego kolegi głosu cudzego, biorąc go za „wiersz bluźnierczy”, przejaw swoistego nihilizmu („Kto zmienia piękne zielone drzewo w pseudo-drzewo, kto wysysa ze świata żywotne soki, jest nihilistą” – pisał kilka lat wcześniej do malarza Bohdana Urbanowicza).
Herbert odpowiada kapitalnym listem z sierpnia 1963 roku, mianując adresata „Jego Wysokością”. „Proszę mi, Książę, wybaczyć, ale sądzę, że Jego wysokość nie zrozumiała utworu pt. Studium przedmiotu. Nie jest on bowiem wcale zaprzeczeniem materii istniejącej. Traktowanie wiary jako przedmiotu prozy sawantów jest dla mnie równie obrzydliwe jak dla Księcia. Poema opisuje przygodę umysłu szukającego czystości przez zaprzeczenie. Jest to wiersz-maska. W Waszej szkole Wasza wysokość uczyłem się tej formy i jest mi nad wyraz przykro, że Książę zechciał utożsamiać bohatera lirycznego z osobą autora. Za przykładem Waszej Wysokości jestem również po stronie drzew i wielorybów. Niezmiennie, acz nieudolnie, dawałem w swoich utworach wyraz wiary w konkret. Nie jako materialista, ale jako ten, który wie, że tylko pełna akceptacja zmysłowego świata może doprowadzić do poznania Istoty. Obrzydliwy jak zaświat Greków pełen mokrych cieni jest dla mnie francuzik malarmée, którego słusznie Książę nazywa (rzekłbym z rosyjska nieco) swołoczą”.
Miłosz daje się przekonać, w najistotniejszych sprawach są zresztą zgodni, a Herbert występuje tu już nie jako uczeń, ale równoprawny uczestnik dialogu. Obaj w podobny sposób opisują zetknięcia z poetami zachodnimi, których oskarżają o koncentrację na sobie samych, wywiedzione z awangardowych tradycji zwężenie poetyckiego idiomu, duchową słabość. „Był tu spęd poetów. Byłem i ja także. Krótko mówiąc, ogródek narcyzów. Nie spodziewałem się, że Amerykanie to takie galarety. Pijani i zagubieni […] dobrowolnie i permanentnie chorzy” – pisze Herbert o Berrymanie, Charlesie Olsonie i Ginsbergu. „Raz tylko zrobiłem karczemną awanturę w lokalu Robertowi Lowellowi i poecie Creeley […], wrzeszcząc publicznie, że ich pierdolę i że są prowincjonalni, że nie po to uciekałem od polskiej prowincji, żeby w ich zasrane sądy dać się wciągnąć” – odpowiada Miłosz, analizując złożoność swoich doznań. Odczucie głębokiego absurdu ludzkiego istnienia, który wzmagają do-konujące się właśnie, w drugiej połowie lat 60. kulturowe przemiany, a jednocześnie świadomość, iż wiedzy tej nie można przekazać, bo nie zostanie się zrozumianym, że trzeba być człowiekiem udającym zadowolenie „aż milczący uśmiech przyrósł mu do twarzy”. Po latach cały ten splot zapisze w adresowanym do Allena Ginsberga wierszu…
Zatem tematem poezji nie może być tylko – jak czytamy w Dlaczego klasycy – „mała rozbita dusza / z wielkim żalem nad sobą”. Sztuka musi „pocieszać albo być przynajmniej solidarna z ludźmi, a nie wymyślać nowe rozpacze i makabry” – pisze Herbert po obejrzeniu Wstrętu Romana Polańskiego, a kilka miesięcy później, podejmując słynną Miłoszowską frazę o poezji ocalającej, dodaje: „Myślę, że ja też chciałem w swoich wierszach komuś pomóc (jeśli nie ocalić); i marzyłem o tem, żeby pozostał po mnie jakiś fresk w kościele”. Zadanie poety nie sprowadza się do opanowania techniki, dopracowania się indywidualnego języka, podstawą są wartości duchowe: „bezinteresowność, zdolność kontemplacji, wizja utraconego raju, odwaga, dobroć, współczucie, pewna mieszanina rozpaczy i humoru”. Gdy wartości tych brakuje, poezja staje się zabawą angażującą jedynie samego twórcę, co Miłosz z Herbertem karykaturują, wymyślając międzynarodową grupę literacką „respondystów”, programowo nieliczących na jakiekolwiek zainteresowanie czytelników i zakładających, że „wszelka sztuka jest idiotyzmem”. Tymczasem dla obu polskich twórców wiersz jest nadal grą o najwyższą stawkę, czego bardzo osobistym świadectwem są słowa Herberta, relacjonujące lekturę poematu Na trąbach i na cytrze: „czytam na głos z gulą w gardle. Moja gospodyni przyzwyczajona do tego, że czytam głośno po niemiecku, pytała czy się modlę. Ano modlę się w pewien sposób”…
„Deprawator acz artysta”
Nie znaczy to, że we wszystkich sprawach mówią jednym głosem. Symboliczny wymiar ma spotkanie z Witoldem Gombrowiczem w 1967 roku. Choć zachowały się nawet zdjęcia, przedstawiające obu poetów w drodze do Vence, Herbert ostatecznie nie odważył się na konfrontację z autorem Trans-Atlantyku. „Gombrowicza nie od-wiedziłem, bo spałem” – wyjaśniał Jeleńskiemu z cokolwiek przesadną dezynwolturą, jakby ukrywając w ten sposób poważniejszą motywację, może wstydząc się jej. W wysłanym wkrótce liście ostrzega Miłosza: „Bardzo mnie niepokoi Twój kontakt duchowy z Gom-browiczem, chociaż takie rzeczy zdarzały się, vide dziwna przyjaźń Conrada z Gide’em. Strzeż się proszę, bo to deprawator acz artysta. Ja czytam jeszcze raz Plutarcha”.
Niezwykle ciekawy fragment. Czy „deprawator” to tylko przytyk do homoseksualizmu autora Kosmosu? Herbertowi chodzi raczej o coś po-ważniejszego – o wizję literatury, a przede wszystkim filozofię człowieka, zawartą w dziele Gombrowicza. Budując nie tyle nawet literacką, ile moralną opozycję, w której Conrad przeciwstawiony jest Gombrowiczowi i Gide’owi, sam umiejscawia się po stronie autora Lorda Jima, jego postulatów wierności i męstwa. Znamienne jest przywołanie Plutarcha, autora Moraliów i Żywotów, filozofa mówiącego o Logosie, nieśmiertelności duszy i cnocie. Musi tu być element autoironii, delikatny cudzysłów, ale w gruncie rzeczy w kilku zdaniach Herbert przedstawia swoje artystyczne i etyczne credo.
Czy miał rację, ostrzegając przed Gombrowiczem? To pytanie stawia przed nami dwa zupełnie inne światopoglądy, projekty sztuki, pozwoliłoby wręcz stworzyć swoistą linię podziału polskiej XX-wiecznej literatury. Tu jednak poprzestańmy na stwierdzeniu, że Miłosz poza podział ten wykraczał, był od autora Pana Cogito giętszy (dla jednych będzie to intelektualna zaleta, dla innych – wada…) i konfrontacji z „deprawatorem” się nie obawiał. Odpisuje: „niewątpliwie niezwykłość tego człowieka jest potężnie sugestywna, ale ja mam swoje bóle, polskie i amerykańskie, które mnie chronią i dobrowolne pobłażanie jadom umiem traktować jako zabieg profilaktyczny. Jest to zresztą dla mnie b. cenne doświadczenie pozwalające wiele sobie uświadomić i prowadzące do odkrycia we-wnętrznej skazy np. strukturalizmu. Brak namiętności – wobec tego co jest, poza wczepianiem się w ludzi, i wobec rzutowania przez człowieka siebie poza siebie – wszelkich choćby projektów zbawienia, zbawienia nie tylko siebie”. Jakiż obraz! Gombrowicz-truciciel, wpuszczający jady w myśli swych rozmówców i czytelników, i Miłosz – na tyle silny, by wystawić swoje przekonania na próbę, by próbować wszystkiego, co go nie zabije, ale wzmocni… Cierpienie, obolałość łącząca pisarza z realnym, namacalnie istniejącym światem i uniemożliwiająca zapomnienie o transcendencji. Krytyka filozofii (czy także teorii literatury), która zamyka człowieka w świecie tylko (między)ludzkim, pozbawiając go perspektywy metafizycznej. Przypomina się wspaniały nie tyle artystyczną formą, ile siłą pasji wiersz Strukturalista, napisany przez Miłosza także w 1967 roku: „Byłem na odczycie strukturalisty, mówił nadzwyczaj inteligentnie i jego francuskie łapki nadzwyczaj inteligentnie / trzymały papierosa. // Chciałem wstać i powiedzieć: ty, na tej ziemi wycia / i rzygowin, na tej ziemi dręczonego wszelkiego żywego / stworzenia i mojej ludzkiej rozpaczy, ty, naukowcu, świnio”…
„Polacy biją Murzynów”
Być może to właśnie ten rys umysłowości Herberta, który z początku zalecał tylko trzymanie się daleko Gombrowicza, przez lata wzmocni się i każe mu oskarżyć Miłosza o „proteuszowość”, brak tożsamości. Tymczasem między oboma poetami pojawiają się inne napięcia. Mieszkający w Berkeley, Miłosz z coraz większym dystansem patrzy nie tylko na sprawy czysto polskie (znajduje to odbicie m.in. w dokumentującej liczne różnice zdań korespondencji z Jerzym Giedroyciem), ale też na – jak uważał cokolwiek już prowincjonalną – Europę. Ma poczucie, że w jego bezpośrednim zasięgu, w kalifornijskim tyglu – dającym wgląd w amerykańskie zatomizowane społeczeństwo, alienację, problemy rasowe, studencką rebelię przeciw konserwatywnym wartościom, mającą zmienić po latach oblicze Stanów, wreszcie będącym stykiem kultury anglosaskiej i azjatyckiej – dzieją się procesy mogące przesądzić o dalszym losie całej zachodniej cywilizacji. Złoszczą go lewicujący francuscy intelektualiści, dbający o – jak byśmy dziś powiedzieli – polityczną poprawność: „siedziałem w bibliotece i podsłuchałem rozmowę o Stendhalu. Dać im w dupę i zamknąć do koncentracyjnego obozu”. Herbert podziela te odczucia, ale z Zachodem wiąże go zbyt silna miłość, by zdobył się na odrzucenie, potępiający osąd. Zupełnie inna jest też perspektywa mieszkańca Polski gomułkowskiej, któremu od czasu do czasu udaje się z niej na chwilę uciec. „Mam w stosunku do Europy długi wdzięczności i sporo jeszcze zachłanności nie naiwno-młodzieńczej, ale napiętnowanej strachem, że to się zawali i zostanie mi już tylko śmietnik, do którego wracam” – pisze w liście wysłanym z Paryża. „Smażę się w nieludzkim upale, przeklinam muzea, łuki tryumfalne i katakumby, ale wiem że gdy wrócę do Warszawy do mojego Muranowa gdzie są tylko budki z porterem i smutek będę oglądał kartki, sprawdzał plany i to będzie moja druga szczęśliwa podróż (ucieczka)” – dodaje z Rzymu, próbując zdefiniować swoją pozycję poza podziałem na dwa polskie obozy: „Zawodowych Opluwaczy Zachodu i Nieszczęśliwych Kochanków tegoż”.
Rozmowa o kondycji Zachodu, o jego kulturowych przemianach do-prowadzi do zasadniczego konfliktu. Co ciekawe, polemika odbywa się jesienią 1967 roku, wkrótce po wymianie listów na temat Gom-browicza. „Napiera Ameryka niemożliwa do zaakceptowania, jako monolit, samoczynna cybernetyczna bestia („La Bête sortant de la mer” wg Apokalipsy)” – pisze Miłosz, dając wyraz przeświadczeniu o dramatycznym stanie zachodniej cywilizacji, w której wspaniały rozwój technologiczny odbywa się kosztem coraz bardziej ubożejącej duchowości, a człowiek zmienia się w trybik społecznej machiny, mieszkańca Ziemi Ulro. Jak niegdyś, gdy myślał o przystaniu do chrześcijańskiej komuny w Paragwaju, szuka trzeciej drogi między totalitarnym Wschodem oraz materialistycznym Zachodem: „w głębi serca jestem racjonalistyczny humanista i socjalista […] zostałem taki jak w r. 1951, z tą samą nadzieją i rozpaczą”.
Herbert prezentuje stanowisko, które można określić mianem „zdroworozsądkowego” – z wszystkimi jego zaletami, ale też ograniczeniami i cokolwiek zbyt łatwo przychodzą mu socjologiczne diagnozy. Jeśli Miłosz przesadza może, pisząc o pogromach, w których uczestniczą jego rodacy w Ameryce (odzywa się pamięć Międzywojnia), to z kolei autor Barbarzyńcy w ogrodzie – jakkolwiek punktując istotną słabość Zachodu – okazuje zaskakujące oblicze „mocnego człowieka”, a może też mentalność prowincjonalną, dla której problemy odległe od naszego podwórka nie mają większego znaczenia i można je skwitować pospiesznym, nieprzemyślanym żartem: „nie bardzo rozumiem dlaczego się oburzasz że Polacy biją Murzynów. Są to być może dwie grupy narodowościowe, które s t y k a j ą się z sobą z racji niskiego statusu społecznego. To jest prawo socjologiczne. Murzyni są rasistami takimi samymi jak Arabowie i niektórzy Żydzi. Stąd rozczarowanie różnych zidiociałych socjalistów i liberałów. Murzynów nie trzeba zapewne bić i prześladować, ale załadować na statki i posłać do ich ojczystej Afryki, gdzie ich współplemieńcy załatwią się z nimi krótko i bez krzyku. Zupełnie, ale to zupełnie nie rozumiem dlaczego biały człowiek czuje d z i s i a j takie wyrzuty sumienia, że prędzej da się zarezać niż powiedzieć co myśli i przyznać się do logiki śp. Arystotelesa”.
Na tle Miłoszowskiej lekkiej skłonności do utopijnych marzeń, Herbert – zbywając machnięciem ręką pełen emocji społeczny i indywidualny protest, zapisany w Skowycie Ginsberga i postulując „trzeźwe” polityczne stanowisko – ociera się o płytkość: „Jak widzisz jestem »reakcjonistą« bo znam mechanizm władzy i tzw. logikę dziejów (nie marksistowską, bo ta się nie sprawdziła). Zarzucam Tobie s e n t y m e n t a l n y s o c j a l i z m [dopisek na dole strony: „który pojawia się w duszy, gdy Bozia z katechizmu umiera na anemię”], marzenie żeby być z ludem, masą, żeby wszystkim było dobrze. Nie w naszej to mocy Czesławie, zaprawdę powiadam Ci, nie w naszej mocy. Dobrobyt materialny mogą zapewnić ludzkości ekonomiści i technokraci, ale wtedy ludzie, którzy p o w i n n i być szczęśliwi wymyślą sobie nowe ucywilizowane nieszczęścia. Jestem za merytokracją, za rządami fachowców, ale z dodatkiem ideologii i pro-stej zasady, że jak jest dobrze to jest dobrze, że posiadacz domku samochodu i własnej żony nie powinien […] zatrzymywać się nagle jak karakan na podłodze i myśleć że »to wszystko nie ma sensu«. […] Dlatego oburzają mnie różni Ginsbergowie i ich jeszcze ubożsi duchem bracia, którzy korzystają z dobrobytu społeczeństw na których pasożytują”.
Reakcja Miłosza jest stanowcza: „Twój list mnie przeraził […] jeżeli jedynym punktem dojścia dla wszystkich polskich doświadczeń jest anima naturaliter endeciana, to ja wysiadam. Wysiadam, jeżeli rzekoma mądrość historyczna ma sprowadzać się do prowincjonalizmu a tak niestety muszę interpretować Twój list”. Autor Widzeń nad Zatoką San Francisco zarzuca korespondentowi typowo polskie poczucie, iż kraj nad Wisłą jest pępkiem świata, a nasze historyczne doświadczenie i cierpienia – nieporównywalne z niczym: „uważam się za człowieka dość trzeźwego ale jeżeli dynamice świata, która może być zwariowana i histeryczna, przeciwstawia się fałszywą trzeźwość (domku, piekarza etc.) to to jest co najmniej niepokojące i obawiam się, że Polacy, którzy czując swoją niewyrażalną głębię formułują ją wreszcie jako »wszystko to już było« albo »gówno to samo, tylko się muchy zmieniają« jeszcze raz się dają wykiwać przez swoje umysłowe niedowarzenie”. I dalej, bardzo mocno: Murzynów „nie można odesłać do Afryki podobnie jak Żydów z Polski nie można było wysłać na Madagaskar. Broniąc białych pogromszczyków nie wiesz k o g o bronisz. Co oni znaczą n i e t y l k o w tym sensie. Ghetta w miastach, Wietnam, Ameryka Łacińska to są sprawy w m o i m zasięgu, w moim nieco zasięgu, dzięki prawu dużych liczb, jest Gomułka i jego aparat, natomiast nie rozumiem w a s tj. Polaków siedzących na boku i mających w s z y s t k o w s z y s t k i m za złe”.
„1000-letni bobas”
Jak sądzę, ta zasadnicza różnica zdań miała dla dalszych losów przyjaźni Herberta i Miłosza znaczenie większe niż mająca wkrótce nastąpić awantura w kalifornijskim domu Bogdany i Johna Carpenterów. W czasie tej kłótni, a właściwie jednostronnej napaści, pijany Herbert zapewne odreagowywał tłumione przez dłuższy czas frustracje, w bardzo nieprzyjemny sposób dając wyraz sprzeciwom czy pretensjom, których wcześniej nie umiał uzewnętrznić.
Spisana na prośbę Andrzeja Miłosza relacja gospodarzy różni się od opowieści samego Herberta z lat 90. Według ich pamięci w 1968 roku Miłosz w żaden sposób, także w jakimś prowokacyjnym żarcie, nie sugerował sensowności przyłączenia Polski do Związku Sowieckiego, o co później oskarżył go Herbert. Pomysł taki w ogóle nie był tematem rozmowy, czy raczej niekończącej się, gwałtownej tyrady autora Potęgi smaku, zarzucającego Miłoszowi brak uczuć patriotycznych, „dekowanie się” w czasie okupacji i korzystanie z rzekomego „litewskiego paszportu”. Jakkolwiek ich myślenie o sobie musiało przechodzić w ciągu dekady znajomości różne fazy, to jednak widok eksplodującego nienawiścią „drogiego Zbyszka” był z pewnością dla Miłosza szokiem. Dla nas zaś, patrzących z dystansu, epizod ten jest elementem wieloletniego, wspomnianego już, procesu: od różnicy zdań na temat Gombrowicza aż po oskarżenia przyjaciela o brak etycznego pionu, o to, iż jest człowiekiem „o nieokreślonym statusie narodowym, metafizycznym, moralnym”.
Na razie jednak stosunki nie zostają zerwane. W grudniu 1968 Herbert wysyła z Berlina przeprosiny: „wybacz że tak długo milczałem. Czy chcesz, czy nie chcesz będę Cię prześladował moją dziwną miłością do końca życia a nawet jakiś czas potem. […] Proszę, bądź dla mnie wspa-niałomyślny i wybaczający”, w listach zaś do londyńskich przyjaciół martwi się, że Miłosz uważa go za „faszystę”, skądinąd dodając, iż rzeczywiście „zreakcyjniał na starość”. Korespondencja nadal świadczy o wzajemnej bliskości i zaufaniu. To w końcu Miłoszowi w czerwcu 1969 roku Herbert opowiada, jak w hotelu „Metropol” przesłuchiwali go ubecy, jak dosięgła go „ręka panów w czarnych garniturkach”, a nie zrobiłby tego, gdyby uważał, że starszy kolega odczuwa doń wrogość. Na początku lat 70. wzajemne relacje nieco się rozluźniają – takie w każdym razie odnosi się wrażenie, czytając nieliczne zachowane listy czy pocztówki (zastanawia przerwa między kartką wysłaną przez Herberta z Amsterdamu w czerwcu 1970 i następną: z Rawenny w lipcu 1978) – ale nie oznacza to wrogości. W stanie wojennym Miłosz śle paczki, a w roku 1988 zastępuje chorego przyjaciela, odbierając w jego imieniu Nagrodę im. Brunona Schulza. Dwa lata później Herbert czyta w „Zeszytach Literackich” nowe wiersze Miłosza (m.in. przejmujący Oset, pokrzywa) i wyznaje: „ogromnie podobały się Twemu uczniowi Herbertowi”. Dramatyczne konsekwencje będzie miał tak naprawdę dopiero niewielki fragment Roku myśliwego.
Jeszcze w roku 1984, gdy Miłosz pisze szkic Szlachetność, niestety, po-święcony zagrożeniom, jakie myślowej i artystycznej niezależności polskiej literatury przyniósł stan wojenny, wtrącając ją w XIX-wieczne koleiny służby „uciemiężonemu narodowi”, Herbert jawi mu się jako bohater pozytywny, zdolny dostrzec niebezpieczeństwo, tworzyć dzieła niesprowadzające się do szlachetnych w intencji protestów, dokumentów epoki. Sześć lat później odnajduje jednak u niego „ślepe przywiązanie do jednego imponderabilium: ojczyzny”, Polskę zmistyfikowaną jako „absolut”. Zarzut nie jest do końca sprawiedliwy, o czym świadczą wypowiedzi samego Herberta na temat Polski, co gorsza zaś, autor Raportu z oblężonego Miasta odczytuje go także jako atak na swego duchowego mistrza, Henryka Elzenberga. Pisze w odpowiedzi emocjonalny szkic o patriotyzmie, który „na poziomie naturalnym jest niemal identyczny z miłością do matki”, na poziomie wyższym staje się „nakazem pracy a nawet śmierci za ojczyznę” i zarzuca Miłoszowi, że ten – dbając o międzynarodową karierę, bojąc się, że zaszkodzą jej posądzenia o sentymentalizm czy prowincjonalność – „wyrzekł się świadomie patriotyzmu w czystym jego znaczeniu, ojczyzny wreszcie, uczynił brak Tożsamości motorem swojej poezji – naprawdę jednak jest to tylko kokieterią, tanim kosmopolityzmem, postawą wygnańca, romantyczną manierą odtrąconych proroków”. Takie same właściwie zarzuty powtórzy w słynnym niestety utworze Chodasiewicz oraz w wywiadach z roku 1994, te ostatnie ubarwiając wspomnianą już opowieścią o Miłoszu chcącym włączyć Polskę do ZSRR.
Z dzisiejszego punktu widzenia cała ta sprawa staje się tylko niewielkim, acz szczególnie bolesnym elementem znacznie ważniejszej myślowo całości. Odnotowując, że pod koniec życia Zbigniewa Herberta doszło do jego telefonicznej rozmowy z Czesławem Miłoszem i pojednania, uświadommy sobie jednocześnie, że śledzimy tu zasadniczy spór o kształt narodowej tożsamości.
Dążący do pozbycia się wszelkiego zakorzenienia Miłosz Herberta jest oczywiście tylko erystyczną konstrukcją – autor Doliny Issy i Rodzinnej Europy przy swej tożsamości zgoła przeciwnie się upierał. Budował ją niejednokrotnie w opozycji do świata, w którym mu przyszło żyć, nie tylko nie próbując np. stać się poetą amerykańskim, ale też czerpiąc duchowe siły z myślowego powracania do czasu młodości i dzieciństwa, do swej najbliższej, litewsko-polskiej ojczyzny. Niewątpliwie natomiast patriotyzm nie był dlań tożsamy z instynktowną miłością dziecka do matki. Dziecko stało się samodzielnie myślącym człowiekiem, dostrzegającym blaski i cienie także najbliższych osób. Miłosza związek z Polską był miłością trudną, każącą stawiać zarzuty, krytykować. Pisał z pasją: „Polacy są rasą niezdolną do jakiejkolwiek twórczości, polityki, handlu, przemysłu, religii, filozofii, mogą tylko uprawiać rolę i logikę matematyczną, jak też poczucie swojej podrzędności wyładowywać w biciu Żydów i Murzynów. […] Ktoś mnie zapytał czy taki religijny kraj jak Polska wydał mistyków – ja na to, że w przeciwieństwie do prawosławia ani jednego”. Niesprawiedliwie. Ale czy aż tak bardzo?
Herbert zresztą odpowiada w podobnym duchu: „Polska jest 1000-letnim niemowlęciem (millenijny bobas) bez rysów, bez kształtu, bez f o r m y z jakąś tylko potencjalną metafizyką (ani heretyków, ani meta-fi[zy]ków, ani inkwizytorów) potencjalną misją i d o ś w i a d c z e n i e m nieprzetrawionym”, dodając jednak znamiennie: „Co myślę o Polsce? Myślę podobnie jak Ty, bo nie jestem z tym krajem (jeszcze mniej niż Ty) związany wspólnotą krwi. Ale ta Erde (ohne Blut) jest m o j a, jak zaraza albo choroba weneryczna i żebym nie wiem jak podskakiwał nie wyzwolę się od tego”. „Buntowałem się / ale sądzę że ten okrwawiony węzeł / powinien być ostatnim jaki / wyzwalający się / potarga” – czytaliśmy w wierszu Rozważania o problemie narodu.
Gdzieś tu pojawia się granica, której Herbert nie przekracza. Podstawowa różnica wrażliwości, z wiekiem zresztą się pogłębiająca. „On powiedział, że te polskie mundury były takie śmieszne, a ja odparłem, że przecież w tych mundurach ginęli ludzie” – relacjonował Herbert swojej żonie jedną z rozmów z Miłoszem. Czy można wykpić ułański mundur, nie negując męstwa żołnierza, który mundur ten nosił? Oczywiście tak. Ale dokonanie myślowego rozróżnienia nie jest wcale tak banalnie proste, granice są tu płynne, czasem niewinny żart odsłania głębsze myślowe nastawienie. W tej niewielkiej wymianie zdań widać zasadniczą różnicę intelektualną między oboma pisarzami. Autor Rovigo niesie w sobie pewien obszar imponderabiliów, których nigdy nie podaje w wątpliwość, nie zgadza się, by mogły być przedmiotem dyskusji. Nie muszą być one uzasadniane – po prostu są. Miłosz jest, użyjmy tego słowa jeszcze raz, giętszy, zdolny do ciągłego kwestionowania wszelkich poglądów, także własnych, do nieustannego weryfikowania wartości. Nie mamy chyba żadnych absolutnych kryteriów, które pozwoliłyby uznać bezwzględną wyższość którejś z tych dwóch postaw, jakkolwiek opo-wiedzenie się za jedną z nich przesądzić może o całym szeregu dokonywanych przez nas wyborów – artystycznych, intelektualnych, życiowych.
Ta fundamentalna różnica nie oznacza zgoła, by można było rozdać Miłoszowi i Herbertowi dwie jednoznaczne role, Herberta obsadzając jako stereotypowego zaślepionego polskiego patriotę. Mimo przywiązania „okrwawionym węzłem”, ocenia on rodaków nie mniej krytycznie od Miłosza, stwierdzając np. w 1969 roku: „chyba masz rację, że jest to naród beznadziejnie ogłupiony”. Zabawne właściwie, że dla dzisiejszych strażników narodowej moralności to zdanie doskonale by pasowało do Miłosza, dopełniało obraz jego „antypolskości”. Tego rodzaju wypowiedź Herberta, „naszego poety”, jest zgrzytem, psuje czarno-biały schemat i zostanie przemilczana.
„Rozpacze wieku klęski”
Obok pytań dotyczących sztuki, postawy intelektualisty, polskości obecne są w tej korespondencji także przejmujące wątki osobiste.
„Żyć bez picia można. Żaden z nas nie powinien być drugim Broniew-skim. Uważaj” – ostrzega Miłosz w 1964 roku. „Upijanie się wieczorem czerwonym winem nie rozwiązuje wszystkich naszych wewnętrznych problemów” – dodaje trzy lata później. „Pić chyba można tylko mądrze i radośnie po dionizyjsku oczyszczając się z rozpaczy. Napiszę o tym traktat na starość” – odpowiada Herbert, nie wiedząc jeszcze, że butelki czerwonego wina przyniosą mu raczej ból i złość niż ekstatyczne oczyszczenie. „Dowcipuszki na bok, ostatni rok był zły. Kiedy zawiadomiono rodzinę moją że leżę w prosektorium w charakterze trupa, była to metafora, ale niezbyt odbiegająca od prawdy – zdaje relację z roku 1965. – Zła choroba mojej Mamy, kłopoty z ubekami, skłoniły mnie do picia. Pisanie szło wolno i raczej źle. Powikłania sentymentalne etc. W takich wypadkach trzeba iść na dno, odbić się i wypłynąć. Teraz już jestem blisko powierzchni”.
Miłosz pisze o „stoickich rozpaczach wieku klęski”, mając zapewne na myśli i zmorę artystycznej klęski, która towarzyszyła mu w dekadach amerykańskiej samotności, odcięcia od czytelników, i przeczucie zbliżającej się starości (która wtedy, w latach 60., wydawała mu się bardzo bliska), i ciągle obecne pożądanie – pragnienie nowych kobiet, wzruszeń, doznań… Odkrywa kluczową cechę swej osobowości – jakieś niezmierzone pokłady siły, zdrowia psychicznego, które pozwalały przetrwać najcięższe nawet depresje. Czy może: zmuszały do ich przetrwania, nie pozwalały na ucieczkę: „Czego nie powiedziałem Ci dotychczas, to że jesteś ostatnią osobą, u której mógłbym (był) podejrzewać zdolność do nervous breakdown – jak to przełożyć na polski? nerwowego kryzysu? – i że prawdopodobnie nie jestem do tego w ogóle zdolny, choć moim może takim małym pragnieniem byłoby (nie tyle cierpieć ile) trochę zaszumiet’. Przypuszczam jednak że jestem z natury piekielnie zdrów i muszę swoje psychiczne bóle rozwiązywać inaczej”.
A psychicznych bólów było po obu stronach wiele. Obolałości, ran, go-ryczy. Jak Miłosz znosił fakt, że jego – jak sądził – uczeń wyrósł na po-ważnego konkurenta? Jak borykał się Herbert z życiem w cieniu Miło-sza? Jak współistniały z sobą niezmierzone ambicje, wielka wraż-liwość, dojmujący lęk przed twórczą porażką, te wszystkie pułapki udręczonego „ja”, które towarzyszą literaturze – pisał Miłosz – „turniejowi garbusów”? Nie pozwólmy sobie na ironiczny uśmieszek. Pomyślmy, jak wielka była siła sprzecznych emocji, każąca Herbertowi szkicować i porzucać wiersz zaczynający się od słów „Śnił mi się znowu Miłosz”, a po napisaniu Chodasiewicza wysyłać do boleśnie wyszydzonego przyjaciela pocztówkę z nogą słonia zawieszoną nad bezbronnym kurczakiem i dwoma słowami: „Nie depcz”…
Skrócona wersja tego tekstu publikowana była w „Gazecie Wyborczej” z 9 grudnia 2006 r.
Zbigniew Herbert, Czesław Miłosz, Korespondencja, redakcja Barbara Toruńczyk, „Zeszyty Literackie”, Warszawa 2006