Korespondencyjna rozmowa Herberta i Elzenberga jest zapisem zmagań dwóch wybitnych twórców polskiej kultury oraz problemów, z jakimi borykali się w dążeniu do przyjęcia i spełnienia swojego powołania.

BARBARA TORUŃCZYK

I

„Nie ma Pan pojęcia, jak nieskończenie ważną rzeczą, śród tylu smutków życiowych, stało się dla mnie podtrzymywanie tych nielicznych nici rzeczywistych i niekonwencjonalnych, które tu i ówdzie jeszcze mnie łączą z tym lub owym głębszym, czującym i niekonwencjonalnym człowiekiem”, pisał osamotniony i schorowany 71-letni uczony do 34-letniego pisarza. A ten mu odpowiadał: „Jest Pan Profesor często obecny w myślach swego nieudanego ucznia […]. Chciałbym, aby ta kartka była nie zbiorem banalnych słów, ale głosem serca. Boję się pisać, aby nie popaść w afektację (to ta malutka poezja, którą uprawiam, zabrała mi naiwną szczerość)”.

Byli sobie serdecznie oddani. A jednak odczuwamy trudność, gdy przychodzi określić naturę łączącej ich więzi. Wydawałoby się, że odsłoni ją przedstawiona tu korespondencja. Przypada ona na lata 1951-66, lata wschodzenia i artystycznej pełni talentu Zbigniewa Herberta, dojrzałości i schyłku Henryka Elzenberga.

Ale i ona, zamiast nasycić ciekawość, nasuwa następne pytania. Czym jest bowiem ta wymiana listów i na czym polega jej osobliwy charakter? Co jest jej właściwym przedmiotem?

Elzenberg spisywał swoje refleksje przez 56 lat. Jest to jedyny tego rodzaju dziennik w polskim piśmiennictwie. Wydawca obdarzył go tytułem Kłopot z istnieniem. Aforyzmy w porządku czasu. W roku 1954 autor, złożony niemocą, odnotował w szpitalu nurtujący go „kłopot”: „Kiedy cię nachodzi myśl, że tak rychło po twojej śmierci nikt nie będzie znał twego imienia, pomyśl, że nikt nie wie, jakie miał imię autor wedyckiego Hymnu Stworzenia. A czy warto się było urodzić, by ułożyć Hymn Stworzenia? Warto, zaiste. Imię jest niczym; płodny akt twórczy, święty poryw ducha są wszystkim. To było trzy tysiące lat temu; ten człowiek może pasł krowy. I myślał, że nie Indra i nie Waruna, i nie hotar, i nie inni kapłani, i nie drewienka ofiarne, i nie soma, i nie płomień ołtarza. Przebił się przez to wszystko, męczył się, wątpił. I przecież jakoś dotknął rzeczywistości, choćby przez postawienie pytania. Jakimś niebywałym impulsem «ruszył z posad bryłę świata» mocniej może niż poprzez wszystkie te wieki ktokolwiek z tych, którzy po nim nadeszli. Ruszył w sposób nie ten brutalny, tylko ten piękny i czysty: drogą przez myśl i natchnienie”.

Ten bezimienny pasterz, podobnie jak Lukrecjusz, Pascal, Budda czy król-filozof Marek Aureliusz, to główne postaci dziennika profesora. Są też oni prawdziwymi bohaterami rozwijającej się na naszych oczach listownej opowieści o dwóch z rzeszy niekiedy bezimiennych, niekiedy świetnych i głośnych w świecie, którzy trudzą się, „aby jakoś dotknąć rzeczywistości, choćby przez postawienie pytania”.

„Imię jest niczym; płodny akt twórczy, święty poryw ducha są wszystkim” – to stwierdzenie Elzenberga, wyrażone charakterystycznym, nieco podwyższonym w tonacji, czystym i pięknym stylem klasyków, przewija się, jak refren, przez całe jego dzieło.

Twórcza samorealizacja, doskonalenie talentów i cnót było najważniejszym przykazaniem etyki, nad którą pracował filozof. Listy służyły podtrzymaniu kontaktu i wzajemnej więzi oraz, zwłaszcza na początku, wymianie poglądów. Bez wątpienia wiele znaczyły dla obu autorów. Pisywali je niezależnie od tego, gdzie się znajdowali i jakie były koleje ich losu. Podyktowane potrzebą chwili – „kłopotem” życiowym lub głębszym, były odpryskiem ich pracy wewnętrznej. Najbardziej pochłaniało ich własne dzieło. Jego moc zniewala nas i dzisiaj, rozpalając pasję i przywiązanie do tych osób. Drążyło ono ich życie i charakter. Powinniśmy umieć odczytać jego cienistą obecność tak, jak nauczył się tego Herbert w kontakcie z Elzenbergiem. Biały gołąb listu – mówiąc słowami poety – krążył między nimi na znak pobratymstwa w obranej przez nich obu drodze życiowej. Niekiedy tylko w postaci symbolicznego znaku, wyrażonego ilustracją widniejącą na odwrocie skrupulatnie dobieranych pocztówek. Przedstawiały one konną sylwetkę Marka Aureliusza, głowę wojownika czy buddyjskiego mnicha, popiersie Peryklesa – pieczęcie paktu.

Korespondencyjna rozmowa Herberta i Elzenberga jest zapisem, szczególnym, wyrazistym, przekonującym, zmagań dwóch wybitnych twórców polskiej kultury oraz problemów, z jakimi borykali się w dążeniu do przyjęcia i spełnienia swojego powołania. Ono jest motorem akcji i osią intrygi rozgrywającej się na naszych oczach przygody duchowej. Kto ma uszy do słuchania, usłyszy; kto ma oczy – dostrzeże.

Herbert był studentem. U swojego wykładowcy szukał lekcji filozofii. Obaj rozumieli tę naukę w specjalny sposób. Elzenberg, cieszący się w II Rzeczypospolitej renomą wybitnego i oryginalnego myśliciela, był nie tyle uczonym z profesorskim tytułem, ile przede wszystkim mistrzem życia, mentorem. Nie wpajał dogmatycznych prawd i nakazów. Poddawał swoich uczniów filozoficznej inicjacji. Rozwijał w nich smak swobody, umysłową niezależność. Widzimy, jak delikatnymi i wstrzemięźliwymi uwagami prowadzi w listach młodego adepta filozofii na drodze poznania. Sformułowania profesora są lakoniczne; precyzyjny język odsłania wewnętrzną dyscyplinę piszącego. Uczucia trzyma na uwięzi, nie traci intelektualnej samokontroli. Listy ucznia są zrazu inne, ale z czasem i on opanuje sztukę regulowania niespokojnego płomyka odczuć, trawiących jego naturę.

Herbert do końca wracał pamięcią do postaci profesora.

„Kim stałbym się gdybym Cię nie spotkał – mój Mistrzu Henryku”, zapytywał w wierszu Do Henryka Elzenberga w stulecie Jego urodzin.

II

„Byłbym do końca śmiesznym chłopcem / Który szuka / Zdyszanym małomównym zawstydzonym własnym istnieniem / Chłopcem który nie wie” – stwierdza Herbert.

Dla filozofa jego młody przyjaciel był zapewne jakimś odosobnionym zjawiskiem, artystą w stanie naturalnym, nieświadomym, jak głęboko dzieło nurtuje los. Rozwój talentu ucznia umacniał Elzenbergowską wiarę w istnienie podmiotowe i twórcze. Życiowe kroki Herberta wywoływały u profesora zrozumienie i respekt. Dla postronnych decyzje te – takie jak niezłożenie w przepisowym terminie egzaminu na uczelni, porzucenie studiów, brak stałej posady, koczowniczy tryb życia, zrywanie wszelkich pęt: zobowiązań, związków ograniczających jego swobodę, gdy tylko odczuł ich najlżejszy ucisk – prowadzą na manowce samozatracenia się. „Ogromnie trudno wytłumaczyć, dlaczego nie żyję tak jak inni (posada, żona, zegar w sypialni, spacery dokoła stołu, rosół w niedzielę)”, zwierza się uczeń profesorowi. On jeden nie prawi morałów, nie zdaje pytań. Wie, że droga obrana przez Herberta stanowi wyraz jego duchowej niezależności. I że tylko ona prowadzi go do spełnienia. W tym trudnym czasie pierwszej połowy lat pięćdziesiątych w Polsce było niewielu zdolnych tak rozumować. Inni, nawet teraz, po latach, jak tego dowodzą niektóre książki poświęcone życiu Herberta i jego psychicznej sylwecie, widzą w tych samych zachowaniach przejaw rozprzężenia czy słabości. Nawet przyjaciele dostrzegali w wyborach Herberta albo instynkt samozniszczenia, albo naiwny idealizm, w najlepszym przypadku niezatarty schemat artystowskiej bohemy, z gruntu jemu obcy. Jego samego zaś, jak widzimy w listach, od czasu do czasu zagarniał przypływ desperacji, lęku, niepewności.

Któregoś dnia Elzenberg notuje refleksję, iż świadomość artysty, zwłaszcza poety, krystalizuje się w akcie twórczym i w pełnej formie poza nim (Herbert użyje na to samo określenia: „przedtem”) nie istnieje.

Dzieje się tak zwłaszcza „u ludzi, którzy się z życiem jakoś mierzyli, pasowali, i z tych zapasów czerpali treść dla swojej twórczości”, zauważa profesor, a my się zastanawiamy, czy asumpt do takiej uwagi dał mu nieznany autor wedyjskiego hymnu, który „może pasł krowy”, czy osoba Herberta. A może – własne doświadczenie? Tę prawdę, znaną artystom o przenikliwej inteligencji, wyraził swego czasu Josif Brodski, mówiąc, że nigdy nie wie, dokąd zaprowadzi go wiersz.

Elzenberg podważa mocno ugruntowany, pospolity pogląd, jakoby utwór był zapisem rozmyślań artysty nad zaznanym doświadczeniem: „przeżycie, to co się z nim dzieje – z jego wnętrzem, jego istotą – dochodzi do świadomości nie inaczej, jak w postaci aktu twórczego […]. Nagromadzony potencjał przeżyciowy aktualizuje się i wybucha w postaci dzieła […]. Nie wystarczy nawet powiedzieć, że przeżycie «wciela się» w utwór; występuje ono od początku w postaci twórczej i z nią przechodzi wszystkie swe fazy. Twórczość jest formą, w jakiej rozgrywa się dramat życia, realny, ludzki dramat człowieka, a dzieła są etapami, perypetiami tego dramatu”, stwierdza.

Ta mądra uwaga przywraca dzieło w samej jego genezie twórczemu widzeniu (czyli nie wywodzi go, jak zwykle pod piórem biografów – z reguły upraszczających związki, zawsze zawiłe, łączące sztukę z życiem – z morale autora, jego lektur, przygód i wszelakich bałamuctw). Lecz skoro nie chcemy zaprzeczyć wiedzy zawartej w tym spostrzeżeniu, musimy przyjąć, że poczynił je ktoś, komu była dana ta właśnie postać sztuki. Dar wyprowadzania z tak nieosobistej głębi psychiki rodowodu utworu był diamentowym talentem Elzenberga. Jako krytyk jeszcze w latach międzywojnia zdobył sobie uznanie wąskiego kręgu bardziej wyrafinowanych umysłów, z najmłodszych zwrócił na niego uwagę Ludwik Fryde.

„Gotowe dzieło kształtuje realne życie późniejsze, wyznacza mu tok i kierunek. Artysta w swym dalszym rozwoju czuje i myśli tak a tak, dlatego że ma za sobą takie a takie dzieło; jest ono siłą, która określa jego ludzką rzeczywistość; i stopniowo staje się on tworem swych dzieł, tak jak one są jego tworami […]. Uzupełniająco zaś warto chyba zaznaczyć, że wszystko to dotyczy przede wszystkim poetów, bo u nich, jako artystów słowa, a więc bądź co bądź także i myśli, utwór w sposób naturalny i mniej więcej konieczny staje się narzędziem uświadomienia sobie siebie samego”, dopowiada Elzenberg.

Na drodze do uzyskania tej mądrości Elzenberg był mistrzem i przewodnikiem, Herbert uczniem, może zawstydzonym własnym darem i niepewnym, jak ma sobie z nim poczynać.

III

„Żyliśmy w czasach które zaiste były opowieścią idioty / Pełną hałasu i zbrodni” – Herbert ciągnie swoją opowieść.

U początku tego listownego kontaktu odkrywamy dwa wydarzenia: odsunięcie Elzenberga od zajęć dydaktycznych na Uniwersytecie im. Mikołaja Kopernika jesienią 1950 roku i przeniesienie się Herberta, wskutek rozbicia wydziałów toruńskiej humanistyki, na studia do Warszawy z początkiem następnego roku akademickiego 1951/52. Profesor, zmuszony porzucić swoją główną specjalność, stara się na innej uczelni o wykłady z literatury francuskiej. Był jej miłośnikiem i wybitnym znawcą. W trakcie drugiego semestru i te zajęcia zostają uniemożliwione. Za zezwoleniem odpowiedniego ministerstwa, o które zadbał zapobiegliwy pracodawca, uczony podejmuje zlecone prace wydawnicze. Represje reżymu w Polsce wobec najbliższego środowiska Elzenberga sięgają szczytu. Kadra starej, przedwojennej profesury uległa rozbiciu. Ciosy te podcięły życie niektórych współpracowników profesora. Zamknięto „Zeszyty Wrocławskie”. On sam traci uczniów. Ma niewielu przyjaciół i jeszcze mniejszą garstkę wyznawców. Jego twórczość poetycka nie jest znana. Od 1953 zaczyna zapadać na zdrowiu. Porządkuje rękopisy niewydanych prac. W wyniku przemian politycznych Października 1956 zostaje przywrócony do zajęć akademickich i 1 X 1957 ponownie mianowany kierownikiem Katedry Filozofii UMK. Znajduje się na marginesie życia naukowego przed i po Październiku. Dopada go starość, niemal niedołężny osiada w Warszawie. Umiera w wielkich cierpieniach w roku 1967. Miał wtedy lat 80. Przemyślenia filozoficzne i szkice literackie dostępne szerszym kręgom zawarł w dwóch publikacjach, które udało się ogłosić w latach 1963 i 1966.

Herbert z młodego, nieustatkowanego studenta przedzierzga się w świadomego siebie nieustabilizowanego życiowo artystę. Ogłasza kolejne tomy. Zawarte w nich wiersze wyszły spod pióra człowieka, który nie miał stołu do pracy ani nawet własnego kąta i pomieszkiwał jako sublokator w cudzych mieszkaniach lub krążył po Polsce. Ćwiczył się też w prozie. Wolno uznać, że osiągnął wtedy biegłość w jej najmniej popularnym gatunku – pisaniu podań. „Ja niżej podpisany Herbert Zbigniew” zabiegał o zameldowanie w Warszawie, przynajmniej czasowo, na trzy miesiące; odwoływał się od decyzji władz nakazujących w trybie nagłym wysiedlenie go ze stolicy w ramach walki z chuliganami; usprawiedliwiał 10-minutowe spóźnienie do pracy, zwracał się o trzydniowe zwolnienie z powodu wyjazdu.

Od chwili porzucenia studiów, w roku 1952, usiłuje żyć z pióra. W roku 1953, po śmierci Stalina, „Tygodnik Powszechny” i „Przegląd Powszechny”, pisma, z którymi udało mu się nawiązać regularną współpracę, zostają zamknięte. Z innymi zrywa sam, ugodzony do żywego ich politycznym kunktatorstwem. Utrzymuje się z robienia kwerend, pomagają mu najbliżsi, pracuje jako chronometrażysta-kalkulator, ekonomista, biuralista, urzędnik. Pierwsze tomy jego poezji, ukazujące się od roku 1956, zapewniają mu trwałe miejsce w polskiej literaturze. Po Październiku jego sytuacja trochę się zmienia: wyjeżdża na Zachód, poznaje nowe kraje, pisze szkice, publikuje. Dostaje przydział na mieszkanie. Jest to kwaterunkowa kawalerka o powierzchni 28 m2. Jego twórczość zaczyna być znana w świecie. Los poety pozostał jednak ten sam. Okresowo nęka go, jak wyzna, „herbertowski” nastrój.

Znoju tego życia i związanych z nim upokorzeń, nędzy, goryczy możemy się tylko domyślać. W listach się o tym nie mówi. Co najwyżej przynoszą one oszczędne, zawsze skrótowe wiadomości. I to tylko niektóre, niekiedy. Nie dobiega nas lament, utyskiwanie, drobiazgowa litania doznanych krzywd. Nikt też nie opowiada o swoim heroizmie, wyrzeczeniu, poniesionych ofiarach. Nie należy tego przypisywać roztargnieniu. To niepojęte dla niektórych dzisiejszych biografów i krytyków męstwo cechowało obydwu, profesora i ucznia. Poza tym, jak powiedział o pokrewnym im duchu inny adept poetyckiej sztuki Herberta, nic o sobie nawzajem nie musieli wiedzieć, gdyż byli przyjaciółmi. Pochłaniało ich co innego.

IV

„Twoja surowa łagodność delikatna siła / Uczyły mnie jak mam trwać w świecie niby myślący kamień / Cierpliwy obojętny i czuły zarazem” – wyjawia Herbert.

Rodzaj metafizyki, który samotnie uprawiał w Polsce Elzenberg, sięgał swoimi korzeniami do filozofii starożytnych. Stoicyzm był znakiem rozpoznawczym wielkich przedstawicieli XX stulecia – „wilczego wieku”, jak nazwał go Osip Mandelsztam, niemal rówieśnik Elzenberga. Filozof, tak jak jego student i tylu innych uczyli się, jak żyć pod ciężarem doświadczeń historii. Stoicyzm wpajał dzielność, opanowanie, odporność wobec dojmujących przeżyć. Trwać jak myślący kamień, cierpliwy, obojętny – to wzór zachowania, który wychynął z głębi czasu, wraz z sylwetką Marka Aureliusza, króla-filozofa. Elzenberg w roku 1921 poświęcił mu na Uniwersytecie Jagiellońskim dysertację habilitacyjną. Kierował się mądrością starożytnych we własnym życiu i w swojej filozofii. Jak oni, chciał przeniknąć głębię i powagę losu, i rozważał jego sens na tle uniwersum – kosmicznej całości bytu. Lecz ataraksja, zalecana przez stoików, zadowalała go tylko częściowo. Bolała go postawa chłodnej obojętności, ranił brak uwagi dla spraw ludzkich – nieuchronna cena stoickiej sztuki dystansu. Obawiał się, że zalecane przez filozofów powściągnięcie uczuć zamienia w wyniosły posąg. Pragnął mistycznego oderwania. Buddyzm był mu milszy ze względu na delikatną aurę, łagodną barwę uczuć, czułość. Również Herbert chciał zdjąć z twarzy Marka Aureliusza maskę stężałych rysów bohaterskiego cesarza, zobaczyć, jak w jego mądrym i ciężkim spojrzeniu zapala się iskra żalu. W wierszach zamierzał zapisać pełną gamę doznań swojego czasu, także tych nie uznawanych przez króla-filozofa – przyspieszony puls, strwożony oddech. Dar empatii, współodczuwania, wyryty w jego poezji, był jej filigranowym prześwitem. W Przesłaniu Pana Cogito sformułował przestrogę: „strzeż się oschłości serca kochaj źródło zaranne / ptaka o nieznanym imieniu dąb zimowy”.

Męstwo, duchową niezależność – cnoty wyróżnione w etyce Elzenberga – w jego osobistym przypadku opromieniała dyskretna i czujna dobroć. Jej stały przejaw widzimy w listach. Był to może najbardziej poruszający wykład jego aksjologii. Lecz ta „surowa łagodność delikatna siła” ustanawiały także jej rdzeń. W poetyckim wyznaniu, zastanawiając się, wzorem Hölderlina, nad tym, co jest w życiu „najwyższe”, profesor stwierdził: „pragnąć walki, służby, sławy”. Na pytanie o to, co jest w życiu „najgłębsze”, odpowiedział natomiast, że jest to zachowanie, na obranej drodze „walki, służby, sławy”, umiejętności, aby: „w miękkim uśmiechniętym oku / Wyczytać lęk i przepaść i grzech tajnie śniony, / I kochać jak się kocha twarz zmiennych obłoków, / Jak uśmiech fal bezgrzesznych i traw leśnych skłony”.

W roku 1953 miał przebyć niebezpieczną operację. Zanim udał się do szpitala, kopię tego wiersza posłał Herbertowi.

Hart był dla filozofa szlachectwem duszy. Pod warunkiem, że jej nie niszczył. W swoim dekalogu cnót zalecanych profesor pierwszeństwo przyznawał tym, które pomagają ocalić uśmiech i lekki obłok oddechu – ukoić rozpacz, samotność, niepokój, lęk, ale ich nie zgłuszyć, gdyż są to uczucia przynależne do samej istoty człowieczeństwa. Wyobrażam go sobie jako człowieka, który do uczniów zwracał się półgłosem.

V

„Krążyli wokół Ciebie sofiści i ci którzy myślą młotem / Dialektyczni szalbierze wyznawcy nicości”.

Po studiach literackich i filozoficznych w Szwajcarii i na Sorbonie, gdzie był m.in. słuchaczem wykładów Bergsona, Elzenberg pozostał przy filozofii. W latach trzydziestych objął katedrę w Wilnie. Aspirował do własnego systemu, znany jako twórca aksjologii i jej samotny reprezentant w XX wieku. Ukazuje to Lesław Hostyński: „W czasach dominacji filozofii o nastawieniu pozytywistycznym Elzenberg proponował obronę wartości, wartości absolutnych i obiektywnych, rozumianych niemal na wzór Platoński. Ten nowoczesny platonik był reprezentantem radykalnego, ontycznego obiektywizmu aksjologicznego w odmianie idealistycznej. W tym sensie był myślicielem wyjątkowym nie tylko w polskiej, ale i w europejskiej filozofii XX wieku. Był zwolennikiem poglądu, że wartość estetyczna jest poznawalna, a poznaje się ją w przeżyciu kontemplacyjnym i poprzez ekspresję. W dziedzinie etyki był natomiast zwolennikiem perfekcjonizmu wywodzącego się z myśli stoickiej. Nie uznawał wyznaczania celów i rozwiązań połowicznych, był maksymalistą etycznym”.

Profesor był przeświadczony o obiektywnym istnieniu wartości i, zarazem, o nieprzeniknionej dla rozumu naturze bytu. W centrum jego refleksji znalazła się postawa religijna. Właściwy jej głód absolutu kierował poznaniem, zakorzeniając je w ontologii – poszukiwaniu „istoty rzeczy”. Tymczasem rozwijana przez rówieśników uczonego filozofia o nastawieniu neopozytywistycznym z zasady oddalała pytania metafizyków, jako nierozwiązywalne lub błędnie sformułowane. Toteż ich rozstrzygnięcia były dla niego próżną sofistyką.

Elzenberg wyodrębniał w dziejach ludzkości dwa niestykające się ze sobą nurty – barbarzyństwa, zbrodni, zniszczenia oraz kultury, zasilanej twórczością, religią, filozoficznym poznaniem. Fiasko, na jakie skazują człowieka natura, historia, kosmos, jest okupione wysiłkiem twórczym i gestem etycznym. Zbawienie – w sensie filozoficznym, w jakim pojmował je myśliciel – jest więc dostępne (jego wywód na ten temat z początku lat pięćdziesiątych nie ujrzał światła dziennego, ponieważ na drodze do filozoficznego zbawienia stanęła wówczas cenzura).

Głównych przeciwników metafizyki profesor upatrywał w uczonych ze szkoły lwowsko-warszawskiej. Całymi latami przed II wojną i jeszcze w późnych latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych prowadził z nimi nieustępliwą wojnę. Oskarżał ich, jak również ich kontynuatorów, o odstępstwo dla niego najpoważniejsze: o rezygnację z właściwego powołania filozofii. Powiada się nawet, że zawzięcie ich krytykując, stworzył mit tej szkoły i wyjaskrawił jej poglądy (w przypadku Elzenberga chodziło oczywiście o krytykę czysto filozoficzną; niewygoda jego położenia wynikała również z tego, iż szkoła lwowsko-warszawska była w okresie stalinizmu celem zaciekłych ataków marksistów, toteż profesor ogłosił wówczas na tym froncie jednostronne zawieszenie broni).

Marksizm był dla niego propozycją nierzetelnej filozofii. Odrzucał go całkowicie. I, zapewne dlatego, niemal zupełnie w swojej polemice pomijał. Określenie „wyznawcy nicości” w przywołanym tu wierszu Herberta należy rozumieć jako obelgę. Oznaczało chybione podejście do rzeczywistości: marksiści – „dialektyczni szalbierze” – już u progu rozumowania o świecie natykali się na zatrzaśnięte drzwi. Dialektyka odcinała ich od drogi poznania prowadzącej do prawdy bytu.

Poglądy Elzenberga nie miały nic wspólnego z nihilizmem we współczesnym jego rozumieniu. Dowodził całym swoim dziełem, iż życie ludzkie jest „wartościowe obiektywnie”: „A że liczne formy życia są piękne, że życie jest warunkiem istnienia wszystkich rzeczy, wartościowych, że w nim się one poczynają i w świadomości żyjących dochodzą do bytu, więc jest wartościowe istotnie. A zatem, choć doczesne, lepsze niż niebyt: niebyt bowiem, nie będąc niczym, nie może być wartościowy”.

Niektórzy krytycy usiłowali umieścić w perspektywie nihilizmu dzieło Herberta. Nie mogła go spotkać większa obraza. Z jego poezji znamy wizje „królestwa bez kresu”, „miasta popiołów”, „ciemnego kresu”, „migotania nicości”; pojawia się w niej „ogromny pysk nicości”. Lecz nicość u niego to, jak u Elzenberga, zawiesista mgła, która spowija pejzaż, uniemożliwiając rozpoznanie świata. Poeta przedstawił ją też pod postacią wysłannika nieszczęść, którego trudno opisać, gdyż „wymyka się definicjom”. O tym, że „jest / jest na pewno”, dowiadujemy się z „dowodu nie wprost”; świadczy o tym zło, które wyrządził: „dowodem istnienia potwora / są jego ofiary”.

Właśnie w istnienie dobra i zła, prawdy i kłamstwa nie wątpił Elzenberg, co go skutecznie uodporniło na pokusy nihilizmu. Herbert niejednokrotnie dawał wyraz wyznawanemu w ślad za swoim mistrzem, a może nawet jeszcze przed ich znajomością, stoickiemu przekonaniu o tym, że kosmos, natura, historia, polityka, „zdradzą nas” i wydadzą nicości, skazując na nieuchronną porażkę. W obrazy świata wpatrywał się nieufnym okiem sceptyka. Jego niewiara miała jednak granice. Wytyczył je linią stanowczą: nigdy nie uznał moralnego relatywizmu. Chciał pozostać wierny zasadzie „niepewnej jasności”.

Podejrzenie o nihilizm powinno zostać oddalone. Wydaje się natomiast, że należałoby głębiej rozważyć właściwą i filozofowi, i poecie, podstawową intuicję. Cechuje ona twórczość Herberta, uważaną z tej racji, według arcytrafnego określenia Stanisława Barańczaka, za „poezję chwiejnej równowagi”. Jest to mianowicie przeświadczenie o sprzecznej naturze bytu. Sformułował je w swoich zapiskach profesor.

Dla metafizyka w stanie naturalnym, instynktownie wpatrzonego w „istotę rzeczy” i zawsze wnikającego poza grę pozorów, wiry na powierzchni, największym problemem jest zmiana. Zdarza się, że nadaje jej imiona zdrady, odstępstwa, niepamięci. Nakaz wierności jest najgłębszy, tkwi w sercu rzeczy.

W wierszu upamiętniającym Elzenberga Herbert formułuje swój pogląd dobitnie: „Ale Prawo Tablice Zakon – trwa”.

VI

„Jeszcze na łożu śmierci – tak mi mówiono – czekałeś na głos ucznia”.

Cóż takiego Herbert-poeta zawdzięczał Elzenbergowi?

Wiemy, jakie wiersze pisał na początku. Akurat został studentem Elzenberga w Toruniu. Ogłosił je własnym piórem nurzanym w atramencie, w szkolnym zeszycie – okolicznościowym albumiku. Herbert nie opublikował swoich juweniliów. Jak wiemy, cechowały go wysokie wymagania wobec własnego dzieła.

Elzenberg, autor esejów filozoficznych o uznanych walorach literackich, także pisał wiersze. Uważał, że poezja powinna być wyrazem głębszych poglądów na temat życia, chwytać sedno doświadczenia egzystencjalnego. Powinna być przeniknięta ideami, twierdził. Kiedy Herbert w liście do niego wspomina swoją ciotkę (oczywiście, zaznacza poeta, wychowywała się jeszcze w XIX wieku), która uważała, iż w liście powinno być więcej idei niż rzeczy, słyszymy czułe i przekorne echo upomnień udzielanych przez profesora. Odnajdujemy je również w dzienniku filozofa: „Poezja nie może żyć sama z siebie, ani z tego, co jej dostarcza życie bieżące […]. Poezja potrzebuje idei, religii, filozofii, dążeń etycznych; musi się karmić ideą i być głosem jakiejś myśli o świecie”.

Wiersze takie pojawiły się u Herberta w czasie znajomości z Elzenbergiem. Posłał je swojemu mistrzowi. Stały się tematem ich korespondencyjnej rozmowy. Niektóre poeta ogłosił drukiem. Wznawiał je w kolejnych wydaniach swoich tomów. Pozostają w kanonie jego dzieła.

W tych pierwszych utworach Herberta, pisanych z szerszej perspektywy, rozpoznajemy kosmiczny zasięg horyzontu filozoficznego Elzenberga, na którym rozgrywa się ludzki los. Także trwałe przekonanie poety o tym, że sens życia, nieuchwytny w planie historii i w planie natury, istnieje obiektywnie, zakorzeniony w wartościach moralnych, w walce o ich utwierdzenie, w twórczej samorealizacji, w poznaniu, wywodzi się bezpośrednio z systemu myślowego jego profesora. Przedmiotem poezji Herberta były, zgodnie z nauką mistrza i naturą talentu jej autora, nie tyle przeżycia, ile ich sens egzystencjalny. Chciał go opisać. Nie miał gdzie drukować, a kiedy swoje wiersze dawał komuś do wglądu, w odpowiedzi dochodziły go głosy, że są zbyt trudne, chłodne, zbyt intelektualne. Rozumiał je wówczas może tylko Elzenberg. Jakkolwiek zbijała go z tropu ich nieoczekiwana forma.

Zalecenia profesora miały również postać bardziej szczegółową. Odradzał wikłania się w analizy psychologiczne, mierziło go studiowanie własnej psychiki, zgłębianie małych sekretów, mówiąc słowami Herberta, „małej rozbitej duszy / z wielkim żalem nad sobą”. Był przeciwnikiem wszelkiego, jak to nazywał, „ramiarstwa”: psychologii, socjologii, historyzmu, marksizmu, czyli nieistotowego ujmowania życia. Twórczość Herberta tchnie tym samym przekonaniem. Nie sądzimy, iżby poeta je ślepo przejął od swojego mistrza. Osoba i dzieło Elzenberga w artystycznym i życiowym dojrzewaniu Herberta stały się przede wszystkim inspiracją, podprowadzając poetę do progu inwencji własnej. Rozpostarły się wtedy przed nim nowe horyzonty. W trakcie tej znajomości nastąpiło otwarcie pisarstwa Herberta, szczególnie jego poezji i eseistyki, a także dramatów, na głębszą problematykę filozoficzną, i, również, na całe złoża tematów pojawiających się w ówczesnych i późniejszych utworach.

Elzenberg był też tym, który uznawał, że kunszt artystyczny odzwierciedla hart moralny. Prawość była dla niego „sprawą smaku”.

VII

„Niech pochwalone będą Twoje księgi / Szczupłe / Promieniste / Trwalsze od spiżu”.

Student dość szybko pojął, że droga nauki jest przed nim zamknięta. W kilku wierszach rozprawił się z filozofami, co ubodło jego profesora. Ale ślepo szedł za wezwaniem wewnętrznego głosu. Przyrodzona mu intuicja metafizyczna miała stać się miarą jego wierszy. Herbert wysłuchiwał uwag profesora o amuzyczności nowoczesnej poezji, jej zaskakujących metaforach, prozaicznym wysłowieniu. Nawet im przytakiwał. Ale nie wprowadzał poprawek do wierszy. W jakiś czas później Elzenberg dostrzegł ich wielkość. Przyznał to niezwłocznie w liście.

Czytając utwory Herberta, odnosimy wrażenie, że przybył do nas gotowy, z otchłani czasów, w której siebie uformował. Jego pasja życia, głód rzeczywistości, były instynktowne, jakby odziedziczył je wprost od starożytnych Greków. „Empiria”, jak określał to jego mistrz, była właściwym żywiołem poety. Chciał się w niej zanurzyć, doznać jej napięć i piękna. Konkret budził w nim metafizyczną czujność. Był osnową artystycznego obrazu.

W Elzenbergu skóra świata wzbudzała odrazę. Jego duchowe nienasycenie, zmuszające nas do ustawicznego szukania sensu życia i przenikania jego tajemnic, była w stanie ukoić tylko wizja szersza niż wysnuta na kanwie codziennej egzystencji, ba, wręcz sięgająca poza ziemię, kosmiczna. W czasie przyjaźni z Herbertem profesor czerpał coraz bardziej z mistycyzmu dalekowschodniego w najsurowszej jego postaci – z buddyzmu hinajańskiego.

Poeta pozostał obojętny na buddyjski trop w filozoficznych poszukiwaniach profesora. W pewnym momencie nawet się zbuntował przeciwko konstruowaniu, jak to zarzucił mistrzowi, własnej religii. Chciałby, domyślamy się z jego listu, religii mniej oderwanej i nie tak skrajnie indywidualistycznej; łączącej, a przynajmniej podzielanej przez innych: z dymem ofiarnym, obrzędem. Granicą eksperymentu był dla niego deizm, godzący tradycję chrześcijaństwa z właściwym im obu sceptycyzmem.

W listach dochodziło do konfrontacji dwóch odmiennych temperamentów twórczych. Lecz kiedy Herbert obrał „ziemską” drogę swojej poezji, jego mistrz bynajmniej nie uznał, że są to rozstaje, i że ich drogi rozchodzą się w przeciwne strony. Okazał życzliwe zaciekawienie. Zawsze gotowy rozpocząć twórczy wysiłek od nowa, płacił za ten dar odmiany ciągłym podważaniem i przeformułowywaniem własnych ustaleń. Jego dziennik jest szkołą wielostronnego ujmowania rzeczy.

Uczyli się wówczas od siebie nawzajem.

Poszukiwana przez Elzenberga droga duchowego wyzwolenia miała być zarazem drogą wyswobodzenia z pęt życia społecznego; uwolnienia od powszedniości. Przyznawał jednak w ówczesnych zapiskach, i sądzimy, że miały w tym pewien udział wiersze Herberta, iż konkret i „empiria” życia są źródłem mądrości i skarbem filozofii; potrafił ocenić, przynajmniej w teorii, jakie pożytki płyną z poznania tego typu „ziemskich” uwikłań. „Wspaniałość tego świata i wolność ducha, który się z jego okowów wyłamał: to plus tamto, to dopiero jest pełnia”, zanotował 8 IV 1954.

Myśliciel spostrzegł także konieczność zrównoważenia właściwego mu, jakby z natury napowietrznego typu poznania – doświadczeniem zmysłów, rzeczowością. Uchwycił lotnym spojrzeniem mistyka, dlaczego bohaterem wiersza staje się przedmiot. Nie wiemy jaki, ale zgadujemy, że mógłby to być na przykład stołek lub kamyk, i że do sformułowania tej przenikliwej uwagi dały zapewne asumpt powstałe w tym czasie utwory Herberta. Podążając tym tropem, filozof zapragnął opracować „mistykę niezaprzeczną”, która, wzorując się na sztuce, byłaby jakąś formą sublimacji wartości etycznych. Jej punktem wyjścia byłaby więc afirmacja; u podstaw tej mistyki pozytywnej, nie odwracającej się od świata, odnajdujemy Herbertowskie studia przedmiotów.

Herbert poszedł własną drogą. Nie zapomniał roli, jaką odegrał w jego twórczości Elzenberg: „Niech pochwaleni będą Twoi przodkowie […] // Niech pochwalona będzie Twoja kołyska”…

Tu wywód urywam. Jego celem było ukazanie, jak dalece twórczość obu autorów wyznacza dukt ich korespondencji. Niekiedy, jak widzieliśmy, listy te podążają własnym tokiem, kiedy indziej kluczą, zbaczają, pojawia się nowy trop. Ścieżkę myśli przecina konna sylwetka Marka Aureliusza, po chwili ginie nam z oczu. Zapewne zmierza na inne spotkanie. Tym razem z rosyjskim poetą.

Posłowie do: Zbigniew Herbert, Henryk Elzenberg, Korespondencja, Zeszyty Literackie, Warszawa 2002