BRONISŁAW MAJ 

Jasna dziewczyna pochyliła się nad wierszem. Ostrym jak lancet ołówkiem przenosi na białą kartkę słowa i zamienia je na kreski, akcenty, cezury. Lament poległego poety wygląda teraz jak salamandra objedzona przez mrówki.

 Kiedy nieśliśmy go pod ostrzałem, wierzyłem, że jego ciepłe jeszcze ciało zmartwychwstanie w słowie. Teraz, kiedy widzę śmierć słów, wiem, że nie ma granicy rozkładu. Pozostaną po nas w czarnej ziemi rozrzucone głoski. Akcenty nad nicością i prochem.

Dlaczego właśnie ten wiersz (czy liryk prozą) wybieram?…

Potrafię dziś, i to dość dokładnie, wyobrazić sobie, czy raczej: odtworzyć, pierwsze moje z nim spotkanie. Ale jedynie w i e m, że tak to mogło być, że tak musiało być, bo – co znamienne… – samego Epizodu…, z „wtedy” – zupełnie sobie nie mogę przypomnieć. Czytelnikowskie Wiersze zebrane Herberta z 1971 r.; z tej książki czytam Herberta do dziś, ale doskonale pamiętam – naprawdę! – dzień, kiedy ją kupiłem w księgarni przy Piotrkowskiej, pamiętam powrót – biegiem – do domu, pamiętam pierwszą niecierpliwą, zachłanną, bezwzględną lekturę: tak czyta się tylko wtedy. Miałem osiemnaście lat, rok wcześniej w Poezji (w której zresztą Herbert pracował przez jakiś czas) zadebiutowałem paroma wierszami, co, jak wtedy zapewne sądziłem, przydawało mojemu czytaniu jakiejś nadzwyczajnej mocy, powagi, istotności.

Nie było to, naturalnie, pierwsze moje spotkanie z poezją Herberta: wcześniej, i to też dobrze pamiętam, przeczytałem, zdobyte jednocześnie w tejże księgarni: Napis (chyba najsłabszy tom Herberta spośród czterech, które wydał do tamtej pory) i Nie było lata Grochowiaka, może najlepszą jego książkę. Wiersze z Nie było lata wydały mi się wtedy mocniejsze, wyrazistsze, piękniejsze od Herbertowego Napisu. No, ale Zebrane… to już był cały ówczesny Herbert: ze Struną światła, Hermesem, psem i gwiazdą, Studium przedmiotu; z jego wielkimi wierszami, tak zdumiewająco licznymi w tych zbiorach. I na ich tle – na oślepiającym tle Trenu Fortynbrasa, Do Marka Aurelego, U wrót doliny, Substancji… – Epizod w bibliotece zupełnie się gdzieś zatracił, przepadł, nie mogę go sobie przypomnieć! A przecież na pewno go wtedy przeczytałem. I nic w nim nie umiałem znaleźć takiego, co by mnie zachwyciło, wzruszyło, zadziwiło, sprowokowało, nic. Niezauważony, przezroczysty, odrzucony. Pewnie, myślę teraz, nie olśnił mnie wtedy ten wiersz ani efektownym poetyckim pomysłem, ani dowcipem, ani „opowieścią”, ani urodą obrazu i mocą frazy, ani błyskiem sentencji, myśli, wizji. Wydał mi się pewnie, tak teraz sądzę, zbyt dosłowną poetycką notatką, bezbarwną, szlachetnie słuszną, oczywistą i wręcz na szkolną modłę – martyrologiczną.

Drugie moje spotkanie z Epizodem w bibliotece – tym razem: już bardzo mocno przeżyte, intensywne, nie do zapomnienia – to dość osobliwa przygoda. W której także, chociaż zupełnie inaczej, nie sprostałem temu wierszowi. Bo przeczytałem go – po wielu latach – w sposób jakby „instrumentalny”, zubażający, redukujący jego sens do jednego – cóż z tego, że bogatego i wieloznacznego – konkretu: wydał mi się ten wiersz, po prostu, wierszem o Tadeuszu Gajcym. Pisałem wtedy książkę o poezji Gajcego; związki liryki Herberta z tą poezją były dla mnie oczywiste, głębokie i silne: wystarczy przeczytać choćby niesamowity poemat-testament Gajcego Do potomnego i zaraz potem – Do Marka Aurelego albo Las Ardeński, albo Poległym poetom”. (Po wielu latach sam Herbert jakby potwierdził moc i wagę tego związku: do wieczoru poetyckiego w Teatrze Narodowym, 25 maja 1998 r., zaledwie dwa miesiące przed śmiercią, podczas którego czytano nieliczne najważniejsze dla niego wiersze, najbliższych mu poetów, Herbert wybrał Przed snem Gajcego i takim opatrzył go komentarzem: „Tadeusz Gajcy. Najbliższy krewny Norwida, najpewniej chyba ów późny wnuk, który nie minie obojętnie pisma. Materia jego poezji z ognistego proroczego snu.

Piszę – jak grabarz dół wybiera
na ciała bezruch, dłoni rozpacz
i słowo małe staje nieraz
jak krzyż lub wieniec…

Więc wydał mi się Epizod w bibliotece – mimo „nieścisłości historycznych”, bo przecież wiedziałem, jak zginął Gajcy – poruszającym i wzruszającym trenem na śmierć „już na zawsze dwudziestodwuletniego” poety; trenem prawdziwie poruszającym, ale przecież nie pozbawionym jakiegoś, jakby zupełnie nie-herbertowskiego, okrutnego, bezlitosnego sarkazmu: zamiast zmartwychwstania w słowie poetę – i poezję – dopada tu żałosny (i komiczny przecież…) wyrok: los przedmiotu – polonistycznego, martwego „rozbioru”. Ale do tego sprowadzałem ten wiersz: do zapisu losu j e d y n i e t e g o poety, czy losu jedynie t e j, „dotkniętej ogniem”, g e n e r a c j i.

A przecież Epizodu… nie można, pod żadnym warunkiem!, sprowadzać do tego wyłącznie, choćby nie wiem jak ważnego, jedynego epizodu. I dopiero teraz – znowu wiele lat upłynęło – „teraz, kiedy widzę śmierć słów”, ten wiersz przemówił do mnie pełnym głosem, czy bardziej: ja potrafiłem wreszcie, odważyłem się ten najcichszy głos usłyszeć. Ta – jakby „trzecia” – lektura Epizodu… (nie upieram się, że ostateczna, że „prawdziwa” i słuszna; ale – moja, najgłębiej), ta lektura przesądziła o tym, że jest mi ten wiersz tak bliski, wybrany spośród tylu istotnych i pięknych, „mój”… Tak jakby moje – w różnych czasach – odczytania były przedziwnie równoległe do tego rozpięcia samego wiersza pomiędzy owym: „Kiedyś …wierzyłem”, a tym wyzbytym złudzeń i nadziei: „Teraz, kiedy… wiem”. Bo o tym naprawdę jest Epizod.

Kiedyś – w epoce mojej „pierwszej lektury” – w Tekstach, w 1973 r.?, w rubryce anonimowych, czasem żartobliwych, czasem prowokacyjnych, zdań i uwag (czytaliśmy je wtedy w niesłychanym podekscytowaniu!), ktoś napisał: „Liryka Herberta aż ocieka szlachetnymi uczuciami”. Można – zwłaszcza wtedy można było – zrozumieć tę irytację, co podszepnęła ironicznie złośliwe słowa: Herbert był, wydawał się, zbyt nieskazitelny, wzniośle i wyniośle doskonały, tak ostentacyjnie (można by się w tym dopatrzeć nawet poczucia wyższości) kultywujący cnotę męstwa, męstwa bycia – wobec nicości i wobec zła historii, że aż „domagał się” owego Norwidowego Dopełnienia, bruku; aż chciało się zbrukać ten czysty, piękny i przez to zwycięski nawet w klęsce – świat jego wierszy. Niech będzie taki, jak my, niech okaże słabość; on, taki powściągliwy, nawet gdy „bez kropli nadziei w sercu”, to nie pozwalający sobie na jawną rozpacz, strach, upadek, on, nigdy nie gorszący – nas, maluczkich, nie odbierający nam nadziei… A właśnie o tym naprawdę jest Epizod…

To wiersz-płacz. W Przesłaniu Gajcy mówi:

jak rzeźba wpół-złamana ale miażdżąca prawdą
jest trudne słowo nasze i krótki męski płacz

a codą Do Marka Aurelego jest: „mój bezradny płacz”.

Ale jedynie w Epizodzie… Herbert odważył się, pozwolił go wyraźnie usłyszeć. Nie będzie zmartwychwstania w słowie, ani żadnego innego; zamiast zmartwychwstania jest jego komicznie makabryczna parodia: dokonywana lancetem ołówka sekcja zwłok martwego słowa – polonistyczny „rozbiór” to ostateczny rozkład. Drastycznie dosłowny rozkład umarłego ciała słowa, bo żadnego „ducha” przecież w tej sekcji nie ma. Po trzykroć powtórzone: rozkład – rozbiór – rozrzucone głoski. Głoski, a nie słowa. Słowa ogołocone, „objedzone” zostają z wszelkiego sensu i wagi: zamienione na nic nie mówiące kreski, rozbite na pozbawione znaczenia samotne głoski. Rozkładające się w ziemi, rozrzucone bezładnie w czarnej ziemi, jak ziarno, które nie wzejdzie. Rozkład, czarna ziemia, chaos, nicość i proch. I tylko nikłe, niemal niedostrzegalne – bo może go wcale nie ma? – światełko: „Pozostaną po nas akcenty NAD nicością i prochem”. Nad nicością: to tak jakby p o n a d nią, jakby to było jakieś n a d nią zwycięstwo. Ale całą nadzieję pokładać w gramatyce? Budować ją – na jednym przyimku? Nie, nie ma granicy rozkładu.

I tego nie mówi żaden polonistyczny „podmiot liryczny”, ani żadna z tak licznie zaludniających jego świat „person”. To mówi ten, kto pisze, poeta – poeta Herbert: „Kiedyś wierzyłem w zmartwychwstanie w słowie. Teraz widzę śmierć słów i wiem, że nie ma granicy rozkładu”. I to dotyczy każdego – nie tylko poety okrutnie skazanego przez historię, jak choćby Gajcy – ale każdego poety, i każdego słowa, wszędzie i zawsze.

Herbert odważył się odsłonić – bezbronny i ludzki, jeden nas… – odważył się pokazać, wyznać, co stało się pomiędzy tym jego pełnym wiary „kiedyś” , a wyzbytym wszelkiej pociechy i nadziei „teraz”; między „wierzę” a „wiem”. Dobrze wiemy – wiem – co się stało. I dobrze wiedzieć, że spotkało to jeszcze kogoś. Dobrze, że jest taki wiersz jak Epizod w bibliotece, i dobrze, że to jest wiersz właśnie Zbigniewa Herberta.