JAROSŁAW MIKOŁAJEWSKI 

Zawsze podejrzewałem, że to miasto jest falsyfikatem. Ale dopiero w zamglone południe wczesnej wiosny, kiedy powietrze pachnie krochmalem, odkryłem, na czym polega oszustwo. Mieszkamy we wnętrzu szafy, na samym dnie zapomnienia, wśród połamanych lasek i zatrzaśniętych pudełek. Sześć brązowych ścian, nogawki chmur nad głową i to, co do niedawna uważaliśmy za katedrę – a jest smukła butelką zwietrzałych perfum.

O, biedne noce, kiedy modlimy się do przelatującej komety mola.

Jadę do Wenecji, z południa. Kiedy mijam Rovigo i kilka dziwnych wzniesień, o których nigdy nie pamiętam, czy są przed czy za miastem, myślę, że wiersz Herberta opowiada jak trzeba.
Rovigo – zagadkowy wiersz, o którym mówi się często, że ustępuje miejsca wielu innym, jak samo Rovigo ustępowało w pamięci Herberta Florencji, a przecież trudno o nim zapomnieć. Wiersz-szkaplerz na każdą drogę usianą stacjami, na których nigdy nie wysiądziemy, na każde przemijanie, na każde krzyżowanie się losów, nakładanie myśli, na własne przemijanie z przyjazdami i odjazdami innych, na pełną świadomość własnego losu i domyślność cudzych, na beznadziejne kasłanie i umieranie rowiżan na własnej drodze przez kasłanie do śmierci. Wiersz o nigdy nie zobaczonym z bliska, choć namacalnym mieście, który stopniowo wyzwala życiowe smaki. Wiersz o sobie na tyle, na ile jesteśmy częścią powszechnej krzątaniny.

Tym razem pilnuję, żeby zapamiętać, a nawet udaje mi się zapisać, że jedyna grupa wzgórz, które wyrastają z równiny wokół Rovigo, jest jednak, jeśli się jedzie z południa, „za”, a nie „przed”, i że jest na niej miasteczko Monselice. Zastanawiam się, jak wyglądała świąteczna szynka obłożona jarmużem na stole państwa Herbertów i żałuję, że nie spytałem o to siostry ani żony poety. Głupio pytać o takie rzeczy, ale obiecuję sobie, że kiedyś spytam, i myślę, że zrobię to naprawdę, jak przed chwilą spełniłem złożoną sobie dawno obietnicę, że zapamiętam w końcu, czy Monselice jest „przed” czy też „za”. Ta szynka to obraz rodzinny, zbyt gotowy do porównania, żeby odnosił się od jakiejś tam szynki. Musi wynikać z kulinarnego rytuału domu dzieciństwa lub domu dojrzałości.
No właśnie, pojawia się, jak czerwony kamieniołom, wyrwa w rozumieniu wiersza, o którym myślałem, że rozumiem go tak, ja gdybym napisał go sam. Nie wiem, jaka szynka zrodziła to porównanie. Osoba we mnie, która rozumie ten wiersz, nie jest osobą, która go pisała i która jadła tę szynkę. To nawet nie jest przykre, raczej ciekawe, zwłaszcza że czuję się zdrowy i silny, ożywiony wczesną wiosną, i chce mi się zdobywać dalszą wiedzę o świecie tego wiersza.

Nie pytam nawet, skąd Herbert wiedział, że w tym mieście ktoś umarł, oszalał, kaszlał – to prosty wniosek z powszechnego i prywatnego prawdopodobieństwa. Skąd jednak, nie dotknąwszy tego miasta żywą stopą, wiedział, że Rovigo przecinają proste ulice, wzdłuż których stoją nieładne domy, tego się nie domyślam, ale byłem w Rovigo i przyznaję, że wiedział, co pisze. Rovigo przypomina pojedynczy, płaski plaster szynki Monselice, nie sprzątnięty przez noc po kolacji, choć dałoby się powiedzieć o nim i dobre rzeczy. Czy myślał o nim jako o mieście płaskim, bo takim je widział z pociągu? Poddał się sugestii, że płaskie z daleka jest takie i z bliska? Nie wiem, nie próbuję wiedzieć, przecież nie piszę tu o Rovigo, wierszu czy mieście. Kiedy mijam Rovigo, Monselice i zbliżam się do stacji Ferrara, na której też nie wysiądę, wiszą nad Ferrarą już inne obłoki i w ogóle wszystko jest inne. Nawet pociągiem, którym ja jadę, Herbert nie mógłby jechać. To pociąg nowej generacji, „czerwona strzała”, który zatrzymuje się we Florencji, potem dopiero w Bolonii i Padwie, ocalając z doliny Padu tylko tabliczki jego miast, dekoracje równiny, tej grupy wzgórz i chmur, które w wielkim pędzie da się zauważyć tylko dzięki stopklatce pamięci o wierszach. O Rovigo tu piszę, bo o Rovigo myślę, kiedy jadę w kierunku Wenecji. O Rovigo napisałbym do tej książki coś więcej, gdybym nie czytał niedawno szkicu, jaki poświęcił mu Adam Zagajewski, i gdybym nie wierzył tak mocno, że istotne rzeczy ma tu do powiedzenia Francesco Cataluccio, który był przy Herbercie nieopodal Rovigo i tuż przy nim w chwili, kiedy Rovigo pisał.

Nie wiem, o czym chciałbym napisać, który wiersz jest dla mnie najważniejszy, i z tą niewiedzą wysiadam w Wenecji, do której zagnała mnie pewna sprawa, na krótko, na dzień. Ta sprawa nastąpi jutro, dziś posiedzę przy stoliku na jakimś placu, może z kimś porozmawiam, pojem, popiję i pójdę spać. Idę do hotelu, żeby zostawić walizkę. Świtanie tapet nie będzie moim udziałem – nie jestem tej nocy niczyim kochankiem, ściany są czyste, świeżo odmalowane. Powieszę w szafie garnitur, koszulę i krawat, muszę jutro być jak się patrzy. Powiesiłem, dzwonię do znajomych, idę na placyk, rozglądam się i, zanim usiądę, będę wiedział, że wierszem mi najdroższym jest W szafie.

Śmieszne, prawda? Nie Przesłanie Pana Cogito, nie Mademoiselle Corday czy Nike, która się waha, tylko nie wiersz nawet, ale proza w wierszach, przecięta pięcioma zdaniami, która jest jak Rovigo przy Florencji Trenu Fortynbrasa, przy Sienie Jedwabnej duszy czy wobec Wenecji Głosu. Jeszcze czuję i wiem, że powinienem zapisać zanim zapomnę, skąd wzięła mi się niespodziewana myśl o nigdy nie pomyślanym, choć tylekroć czytanym wierszu: do stolika na placu doniosłem go w nozdrzach, przeciągając przez krótki fragment miasta niewidzialna nitkę z szafy, gdzie powiesiłem ubrania – mdły zapach zwietrzałych perfum. Ten zapach miesza mi się z pamięcią o zapachu środka na mole, słodkawym jak zwietrzały słodzik.

Ale nie pretekst jest ważny, ważne jest, że w tej chwili myślę o świecie jak o szafie. O jakiej szafie? Nie wiem. Nie pamiętam wnętrza ani tej szafy, w Hotelu Marcuolo w Wenecji, w której właśnie powiesiłem swoją jutrzejszą powłokę czy skórę, ani innych szaf życia. Może umiałbym powiedzieć co nieco o szafie, w której chowałem się w domu, w dzieciństwie, i w której mogłem spokojnie wyciągnąć się, stanąć. Gdyby tamta szafa miała być światem, świat byłby światem niewielkim, ale z pojemnymi fałdami. Można by się było w nim ukryć i zgubić.

Chciałbym pisać o tym wierszu w sytuacji, w której znalazłem się po tym, jak zepsułem sobie wielkie pisanie o wierszu. Miałem wielki czas aż do jutra, wielkie siedzenie, rozmyślanie, pisanie, a zadzwoniłem głupio do znajomych, zaraz przyjdą. Jutro będzie sprawa na koszulę, garnitur i krawat, potem powrót przez Rovigo do Rzymu, ze wzgórzem Monselice tuż przed, potem inne rzeczy, zbyt inne, żeby pisać o wierszu. Już łatwiej napisać wiersz, własny. A tu taki dar, wiersz jasny, prosty…

Herberta zawsze rozumiałem w połowie. Niby wszystko, ale miałem też pewność, że wszystkim to nie jest, że wiersz się rozwinie. W szafie wydaje mi się rozwinięty do granic. Znajomi tuż tuż, piszę gorączkowo, bo jutro nie będę miał chwili. Nade mną nogawki chmur, wokół podróbka Wenecji i ludzie, nieliczni o tej porze roku, postukujący połamanymi parasolami. Cztery ściany placu wyłożone są zaciemnionymi pudełkami barów, ściana pode mną lśni od deszczu, który przestał padać na chwilę. Nade mną kometa samolotu, Bóg wie jakiej relacji.

Znajomi będą za pięć minut, zabłądzili. W skali moich czytelniczych wdzięczności, na sam szczyt wypływa tak oto wdzięczność za tempo porozumienia, które da się najprościej i najbrutalniej sprowadzić do zasady „rozumiem w chwili, w której czytam”. Łatwo wyśmiać taki rodzaj wdzięczności – wszak zakładamy, że prawdziwa radość wiąże się z duchowym ćwiczeniem, jest nagrodą za żmudną pracę umysłu, pokonywanie przeszkód wbrew słabościom. Ach, jak wstydliwie jest odstawić Giorgione’a, delektując się Rafaelem. A jednak mam życie, jakie mam, z jutrem na miarę powieszonego w szafie garnituru i znajomymi, którzy zaraz przyjdą. Nie wierzę w to, co widzę. Wiem, że placyk, na którym siedzę, jest częścią archipelagu, ale w tej chwili mam wokół tylko sześć ścian i nie mam czasu dokończyć zagadki, czy gdybym stanął na moście, tuż za rogiem, otworzyłyby się drzwi jakieś na drugą stronę, z katedrą jak flakon perfum, a nie na odwrót, książę.