JANUSZ SZUBER 

1

Zaprawdę wielka i trudna do wybaczenia jest moja niewierność
bo nawet nie pamiętam dnia ani godziny
kiedy was opuściłem przyjaciele dzieciństwa

naprzód zwracam się kornie do ciebie
pióro z drewnianą obsadką
pokryte farbą lub chrupkim lakierem 

w żydowskim sklepiku
– skrzypiące schodki dzwonek u drzwi oszklonych –
wybierałem ciebie
w kolorze lenistwa
i już wkrótce nosiłeś
na swym ciele
zadumę moich zębów
ślady szkolnej zgryzoty 

srebrna stalówko
wypustko krytycznego rozumu
posłanko kojącej wiedzy
– że ziemia jest kulista
– że proste równoległe
w pudełku sklepikarza
byłaś jak czekająca na mnie ryba
w ławicy innych ryb
– dziwiłem się że tyle jest
przedmiotów bezpańskich
i zupełnie niemych –
potem
na zawsze moją
kładłem cię nabożnie w usta
i długo czułem na języku
smak
szczawiu
i księżyca 

atramencie
wielmożny panie inkauście
o świetnych antenatach
urodzony wysoko
jak niebo wieczoru
schnący długo
rozważny
i cierpliwy bardzo
przemienialiśmy ciebie
w Morze Sargassowe
topiąc w mądrych głębinach
bibułę włosy zaklęcia i muchy
aby zagłuszyć zapach
łagodnego wulkanu
apel przepaści 

kto was dzisiaj pamięta
umiłowani druhowie
odeszliście cicho
za ostatnią kataraktę czasu
kto was wspomina z wdzięcznością
w erze szybkich głupiopisów
aroganckich przedmiotów
bez wdzięku
imienia
przeszłości 

jeżeli o was mówię
to chciałbym tak mówić
jakbym wieszał ex voto
na strzaskanym ołtarzu

2

Światło mego dzieciństwa
lampo błogosławiona 

w sklepach starzyzny
spotykam czasem
twoje zhańbione ciało 

a byłaś dawniej
jasną alegorią 

duchem uparcie walczącym
z demonami gnozy
cała wydana oczom
jawna
przejrzyście prosta 

na dnie zbiornika
nafta – eliksir pralasów
śliski wąż knota
z płomienistą głową
smukłe panieńskie szkiełko
i srebrna tarcza z blachy
jak Selene w pełni 

twoje humory księżniczki
pięknej i okrutnej 

histerie primadonny
nie dość oklaskiwanej 

oto
pogodna aria
miodowe światło lata
ponad wylotem szkiełka
jasny warkocz pogody 

i nagle
ciemne basy
nalot wron i kruków
złorzeczenia i klątwy
proroctwo zagłady
furia kopciu 

jak wielki dramaturg znałaś przybój namiętności
i bagna melancholii czarne wieże pychy
łuny pożarów tęczę rozpętane morze
mogłaś bez trudu powołać z nicości
krajobrazy zdziczałe miasto powtórzone w wodzie
na twoje skinienie zjawiali się posłusznie
szalony książę wyspa i balkon w Weronie 

oddany byłem tobie
świetlista inicjacjo
instrumencie poznania
pod młotami nocy 

a moja druga
płaska głowa odbita na suficie
patrzyła pełna grozy
jak z loży aniołów
na teatr świata
skłębiony
zły
okrutny 

myślałem wtedy
że trzeba przed potopem
ocalić
rzecz
jedną
małą
ciepłą
wierną 

tak aby ona trwała dalej
a my w niej jak w muszli 

3

Nigdy nie wierzyłem w ducha dziejów
wydumanego potwora o morderczym spojrzeniu
bestię dialektyczną na smyczy oprawców
ani w was – czterej jeźdźcy apokalipsy
Hunowie postępu cwałujący przez ziemskie i niebieskie stepy
niszcząc po drodze wszystko co godne szacunku dawne i bezbronne 

trawiłem lata by poznać prostackie tryby historii
monotonną procesję i nierówną walkę
zbirów na czele ogłupiałych tłumów
przeciw garstce prawych i rozumnych 

zostało mi niewiele
bardzo mało 

przedmioty
i współczucie 

lekkomyślnie opuszczamy ogrody dzieciństwa ogrody rzeczy
roniąc w ucieczce manuskrypty lampki oliwne godność pióra
taka jest nasza złudna podróż na krawędzi nicości 

wybacz moją niewdzięczność pióro z archaiczną stalówką
i ty kałamarzu – tyle jeszcze było w tobie dobrych myśli
wybacz lampo naftowa – dogasasz we wspomnieniach jak
opuszczony obóz 

zapłaciłem za zdradę
lecz wtedy nie wiedziałem
że odchodzicie na zawsze
i że będzie
ciemno

W drugiej połowie lat osiemdziesiątych, kiedy już byłem po wielokrotnej lekturze naprzód 18 wierszy, a zaraz potem Raportu z oblężonego Miasta, w jednym z numerów Kultury – prawdziwe objawienie, zachwyt, czytanie na głos, i tak przez kilka dni z rzędu, czyli pierwsze spotkanie z Elegią na odejście pióra atramentu lampy. I zanim tekst wiersza, razem z egzemplarzem Kultury, powędrował, niby na krótko, do spragnionych kontaktu z wydawnictwami emigracyjnymi tej lub tego, by, jak wiele innych druków, już do mnie więcej nie wrócić, nauczyłem się Elegii prawie na pamięć, smakując osobno każdy pojedynczy wers o stalówce, atramencie i filującej lampie, które znałem z autopsji. Przecież w okresie mego dzieciństwa, przypadającego na piątą dekadę minionego stulecia, w moim miasteczku, podobnie jak w setkach innych miejscowości, jesienią i zimą dla oszczędności całymi dzielnicami wyłączano na wiele godzin elektryczność, więc obrządki przy lampie: przycinanie knota, czyszczenie szkiełka, dolewanie nafty do zbiorniczka ze specjalnej blaszanej bańki z lejkiem stanowiły składową mojej codzienności. Podobnie jak kałamarz, graniasty, na stole, z atramentem (ciemnoniebieskim, bo tylko taki dopuszczał szkolny regulamin) niemiłosiernie brudzącym palce, a od czasu do czasu aksamitną kapę i wtedy po przyłożeniu bibuły, która wypijała nie do końca szlachetny inkaust, matka lub babka nakładały na splamione miejsce łyżeczkę śmietany i po chwili dokładnie zbierały nożem, a plama, dowód roztargnienia, znikała bez śladu.

Co innego kałamarz wpuszczony w pulpit ławki, walcowaty, z krezą, nie zakręcany, tylko na korek – ten zasłużył na wdzięczną pamięć: siedzący za mną kolega zanurzał w swoim kałamarzu palce i mazał po białym kołnierzyku dopinanym do mojej granatowej bluzki, a ponieważ robił to systematycznie, nie było innej rady, jak zrezygnować z tego babskiego elementu chłopięcej garderoby. Matka skapitulowała, ja odetchnąłem z ulgą.

Stalówka, atrament, lampa naftowa budowały w wierszu Herberta mityczną przestrzeń dzieciństwa, mimo że obaj – autor i ja, czytelnik – dobrze wiedzieliśmy, że przy ich udziale spisywano także koszmarne politeje, podłe donosy, przewrotne manifesty i w świetle czcigodnych lampek oliwnych, świec i lamp naftowych rodził się Duch Dziejów, dyskutowali Hunowie postępu, niekoniecznie czekając na światło elektryczne i długopisy. Tak opowiadany mit pozwalał nie wikłać się w niekonsekwencjach, przeciwnie – pozwalał wierzyć w jakąś przedustawną trwałość i ład, w wiek niby złoty, jak niby złota była tania stalówka z żydowskiego skromnego sklepiku, stalówka „o smaku szczawiu i księżyca”. W przestrzeni prywatnego mitu funkcjonowała jako „wypustka racjonalnego rozumu”, czerpiąca z zasobów „dobrych myśli” drzemiących w „wysoko urodzonym” inkauście; lampa jak primadonna stroiła fochy; groza świata dawała się jednak ująć w formę utworów elżbietańskiego dramaturga i, jako opowieść z morałem, zaakceptować. Każda rzecz jako taka została osadzona na niewzruszonym fundamencie aksjologii, miała sankcję niejako sakralną, nic więc dziwnego, że odejście od niej nie było wyłącznie taką a nie inną decyzją, aktem wyboru czegoś za coś, ale w gruncie rzeczy zdradą bytu autentycznego, więcej, profanacją jego reprezentatywnych przedstawicieli.

Opisując przedmiot, albo lepiej – tworząc go raz jeszcze w języku, dobranym odpowiednio do obiektu i sytuacji, poeta powtarza suwerenny akt tworzenia, nic więc dziwnego, że każde odejście i porzucenie, zgoda na degradację i unicestwienie noszą cechy katastrofy i świętokradztwa. Nawroty słownictwa religijnego i liturgicznego mają tu oczywiste uzasadnienie, jako że religo znaczy: łączyć, wiązać. Nie dziwi zatem, że w tym ujęciu grzechem pierworodnym są różnego rodzaju i stopnia koncesje na rzecz Historii i jej rzekomych dialektycznych prawidłowości z akceptacją ideologicznej opresji włącznie.

Gdyby nie to, to po co poecie takie wyróżnienie i wywyższenie przedmiotów w jego i mojej młodości pospolitych, funkcjonujących na dość niskim poziomie użyteczności. Bo ani stalówka prawdziwie złota, obsadka pokryta wprawdzie lakierem, żaden tam „Pelikan” lub „Waterman”, ale najzwyklejsza z zwykłych, niesforna lampa z Elegii także najprostsza z możliwych, do kuchni lub sieni, bez majoliki, wyszukanej umbry, żeliwnych zdobień, jak choćby salonowo-gabinetowe lampy z wiedeńskiej manufaktury Ditmara.

A przecież to właśnie te banalne w swoim czasie przedmioty zostały przez Herberta po monarszemu obdarowane wspaniałym opisem, wysoką genealogią, wyraziście zindywidualizowane. I w momencie zbezczeszczenia opłakane lamentem kapłana-poety wędrującego złudną „krawędzią nicości”, który pragnie zamieszkać w przedmiocie – małym, niepozornym, hostii – o jakim wcześniej pisał w Rozważaniach o ojcu. Arbitralny wybór poety wyodrębnia zatem ten a nie inny element potocznej rzeczywistości, intensyfikuje „w byciu”, czyni przedmiotem wyjątkowym, ze względu na znaczenie, jakie mu sam przypisuje, mnożąc jego cechy poprzez uszlachetniające metafory, którymi go wzmacnia i dzięki którym włącza w odsłaniane krok po kroku universum. Jednocześnie wyszukana mowa metafory nie eliminuje tego, co trywialne, osadzone w niskich, nieredukowalnych przecież, rejestrach życia. Dzięki temu poetycka fenomenologia przedmiotów u Herberta, na ile to w ogóle możliwe, dotyka rzeczy, a nie jedynie mówi o rzeczach, prawie trygonometrycznie rzecz demonstruje. To właśnie stała obecność tej metody chroni najwspanialsze utwory przed pokusą romantyczno-insurekcyjnej dydaktyki.

(Pisał Herbert przekornie do mnie w liście z 6 kwietnia 1997: „poezja naszej umęczonej ojczyzny – ciamkanie, przeciągi, Chopin, topielice i chroniczny katar”; w tym samym liście, do określenia pożądanych wyróżników poezji, używając sformułowań „środek tarczy”, „twarda część duszy”.)

*

Tak, tamta lektura Elegii była dla mnie wielkim przeżyciem i to, co tu piszę, jest tego jedynie bladym i chaotycznym świadectwem. Przez kolejne 3-4 lata, odtwarzana w pamięci, pozostawała jak wiele innych, znanych mi z pierwodruków, wierszy Zbigniewa Herberta wierszem w zawieszeniu, bez „tomikowej” przynależności. Gorliwy czytelnik poezji, sam przygotowujący swój „pięcioksiąg” do późnego debiutu, wiedziałem, że każdy wiersz w przemyślanym zbiorze, podobnie jak obraz na dobrze zainscenizowanej ekspozycji, ujawnia dodatkowe, wcześniej niekoniecznie dostrzegane walory.

Szary niepozorny tomik, który gubił się w obszernej kopercie, gdzieś jesienią 1990 r. przesłany z Oslo (tą okrężną drogą otrzymywałem wydawnictwa Instytutu Literackiego), przez wiele dni był w centrum mojego zainteresowania; w tym szczególnym tomie, jak w żadnym innym zbiorze Herberta, teksty, pamiętane z różnych rozproszonych druków, dopowiadały się nawzajem, znaczyły i nieco inaczej, i więcej, mimo że poszczególne utwory dzieliły całe dziesięciolecia. Teraz Elegię, tytułowy wiersz, zamykający zarazem mocnym akcentem całość książki, czytałem w perspektywie Dębów i Rodziny Nepenthes – turpistycznego baroku natury i sentymentalnej utopii; Przemian Liwiusza i Tarniny – dwuznaczności wzorców cywilizacji łacińskiej i czystego piękna straceńczego gestu… Paraliturgiczne czynności z Elegii miały swój pierwowzór w Mszy za uwięzionych; świat fikcji politycznej, opis konstruktu niejako pozaontologicznego z Bajki o gwoździu, był dodatkowym negatywnym argumentem dla rzeczy „małej ciepłej wiernej” i współczucia; Kawafisowa Podróż – traktat o dumnej pokorze – stanowiła wprowadzenie do kluczowych wersów puentujących Elegię. I znowu wracałem do – zapamiętanego z Twórczości – Krajobrazu: męskiego, mężnego, o wyjątkowej urodzie malarskiej i pozbawionego jakichkolwiek złudzeń.
Tak, to była dla mnie najważniejsza, ostatnia lekcja Wielkiego Herberta.

7 stycznia 2009