ADAM ZAGAJEWSKI
kamyk jest stworzeniem
doskonałym
równy samemu sobie
pilnujący swych granic
wypełniony dokładnie
kamiennym sensem
o zapachu który niczego nie przypomina
niczego nie płoszy nie budzi pożądania
jego zapał i chłód
są słuszne i pełne godności
czuję ciężki wyrzut
kiedy go trzymam w dłoni
i ciało jego szlachetne
przenika fałszywe ciepło
– Kamyki nie dają się oswoić
do końca będą na nas patrzeć
okiem spokojnym bardzo jasnym
Mój ulubiony wiersz Zbigniewa Herberta? Właściwie nie powinienem odpowiedzieć na to pytanie. Dlaczego?
Otóż, wydaje mi się, istotą poezji Herberta jest to, że nie może być reprezentowana przez jeden wiersz, czy nawet przez grupę wierszy. Poezja Herberta żyje w nieustannej rozmowie z samą sobą, w rozmowie, do której wciąga też czytelnika. Niewielu jest poetów, których poszczególne wiersze tak bardzo różniłyby się między sobą. Nie chodzi tu o różnice formalne, o przeskok między sonetem i odą na przykład, między rondem i elegią, tylko o różne tonacje, „przesłania”, głosy, temperatury, klimaty. Przy czym Herbert wcale nie jest poetą enigmatycznym, hermetycznym, nie, to w zasadzie poeta otwartego znaczenia.
W porównaniu z innymi lirykami XX wieku jest poetą „łatwym”. Spójrzmy na przykład na Eugenio Montalego, znakomitego włoskiego poetę, który jednak wciąż umyka czytelnikowi, jakby zawsze zatajał jeden z elementów wiersza. To umykanie jest wręcz naczelną cechą wierszy Montalego; to stąd bierze się urok tych wierszy, stojących pod znakiem elipsy.
W zestawieniu z Montalem (który wcale zresztą nie jest najtrudniejszym poetą XX wieku, przecież jest i Paul Celan, dużo bardziej hermetyczny, zwłaszcza w późnej fazie twórczości) Herbert jest autorem zrozumiałym, programowo – bo wiemy że chciał poezji przejrzystej – i organicznie niejako. A jednak owa zrozumiałość jest do pewnego stopnia złudzeniem tylko. Herbert buduje enigmatyczność swej poezji zupełnie inaczej; na pozór odsłania się przed nami całkowicie, ale gdy uważniej przyjrzymy się większej grupie jego wierszy, zrozumiemy, że i Herbert nam umyka.
Tom 89 wierszy, którego kompozycja, jak wiemy, uzyskała imprimatur bardzo już chorego autora, zbudowany jest w taki sposób, że kończy się triadą wierszy: Rovigo, Przesłanie Pana Cogito i na końcu Kamyk. Herbert chce nam tutaj coś powiedzieć. Gdyby był poetą takim, jakim go chcą widzieć nasi ideolodzy, nasi ideologiczni krytycy, postawiłby na ostatnim miejscu, jako ostateczną kodę swej twórczości, Przesłanie. Ale nie, ostatni wiersz to Kamyk; po niezmiernie ekspresywnym Przesłaniu przychodzi jeszcze wstrzemięźliwy, ascetyczny Kamyk.
Rovigo, Przesłanie i na końcu Kamyk. To są trzy ostatnie słowa poety – tak chciał, żebyśmy widzieli jego dzieło. Tak żegnał się z nami. To bardzo ciekawa konstrukcja, w której odszukać możemy ślady przemyślanego artystycznego gestu, wyraz niechęci do silnego znaczenia. Herbert, żegnając się z nami, chce najwyraźniej ocalić wieloznaczność swej poezji.
Spójrzmy na Rovigo; wiersz późny. Rovigo jest medytacją estety, który poddaje w wątpliwość wielką pasję swego życia. Rovigo, niewielkie miasto, na ogół omijane przez turystów, w wierszu Herberta zyskuje status miejsca nieomal nieozdobionego sztuką (choć niektórzy znawcy północnych Włoch zaciekle bronią jego honoru), miejsca gdzie toczą się tylko najbardziej elementarne ludzkie sprawy, to jest cierpienie, rodzenie się i umieranie, arrivi e partenze, partenze e arrivi . Stacja kolejowa z jej plakatem rozkładu jazdy (który intrygował już, jak pamiętamy, Tymoteusza Karpowicza) podpowiedziała poecie, co jest lapidarną formułą ludzkiego życia. W tym wierszu czuje się wielkie zmęczenie – i wielki sceptycyzm. Rzuca on cień na wcześniejsze poszukiwania estetyczne Herberta – ale oczywiście ich nie przekreśla. Jest natomiast wierszem rewizjonistycznym; nieomal słyszymy głos Herberta, mówiącego – „ale to wszystko nie jest wcale takie proste”:
Rovigo nie odznaczało się niczym szczególnym było
arcydziełem przeciętności proste ulice nieładne domy
tylko przed albo za miastem (zależnie od ruchu pociągu)
wyrastała nagle z równiny góra – przecięta czerwonym kamieniołomem
podobna do świątecznej szynki obłożonej jarmużem
poza tym nic co by bawiło smuciło zastanawiało oko
A przecież było to miasto z krwi i kamienia – takie jak inne
miasto w którym wczoraj ktoś umarł ktoś oszalał
ktoś całą noc beznadziejnie kaszlał
Potem przychodzi Kamyk. Wiersz ten można rozmaicie interpretować. Można jednak widzieć w nim ars poetica autora Trenu Fortynbrasa:
czuję ciężki wyrzut
kiedy go trzymam w dłoni
i ciało jego szlachetne
przenika fałszywe ciepło
– Kamyki nie dają się oswoić
do końca będą na nas patrzeć
okiem spokojnym bardzo jasnym
To „fałszywe ciepło”, przenikające kamyk, czyż nie są to owe ideologie, oczywiste znaczenia, które tak chętnie przypisujemy wierszom? Kamyk broni suwerenności świata nie-ludzkiego i nie-ożywionego, postuluje niejako Kantowską rzecz samą w sobie. Gdy jednak spróbujemy podstawić poezję na miejsce kamyka, zobaczymy, że chodzi tu też o obronę tajemnicy w sztuce. Na samym końcu najważniejszego wyboru swoich wierszy Herbert mówi: chcę wam umknąć. Nie chcę, żebyście oswoili moje wiersze (my tymczasem nic innego nie robimy).
Ale i Przesłanie Pana Cogito nie jest wcale utworem ideowo oczywistym. Jest to wiersz wspaniały, nadzwyczajnie poważny – jeden z największych polskich wierszy. Jest to wiersz tak w Polsce sławny, że niektórzy mniej uważni czytelnicy – zdarzają się między nimi znani pisarze – reagują niecierpliwie na sam dźwięk tytułu, tak jakby Przesłanie było utworem demagogicznym, ideologicznym, nie mającym nam nic już do powiedzenia, wyczerpanym przez łapczywe interpretacje, jakby chodziło w nim głównie czy nawet wyłącznie o to, żeby „nie przebaczać”.
Tymczasem jest zupełnie inaczej, jest to wiersz trudny, zbudowany na sprzecznościach – ktoś powinien napisać książkę o tym wierszu i o jego recepcji jako o dwu zupełnie różnych rozdziałach nowszej historii polskiej poezji, przy czym opowieść o recepcji Przesłania to właściwie historia ruchu opozycyjnego w Polsce lat 70. i 80. Wiersz ten jednak nic nie obiecuje (chyba że „złote runo nicości”), do niczego (konkretnego) nie wzywa. Mówi wprawdzie o wierności, ale nie wiemy, czemu mamy dochować wierności. Przesłanie napisane jest w trybie rozkazującym, a jednak, moim zdaniem, jest to wiersz ekstatyczny, zbudowany na akumulacji imperatywów i na kontraście wysokiego tonu z gestem autoironicznym:
strzeż się jednak dumy niepotrzebnej
oglądaj w lustrze swoją błazeńską twarz
powtarzaj: zostałem powołany – czyż nie było lepszych
i z klasycznym adresem liryki ekstatycznej:
strzeż się oschłości serca kochaj źródło zaranne
ptaka o nieznanym imieniu dąb zimowy
światło na murze splendor nieba
one nie potrzebują twego ciepłego oddechu
są po to aby mówić: nikt cię nie pocieszy
Nawet to, że mamy tu do czynienia z „ptakiem o nieznanym imieniu” jest znamienne, podkreśla abstrakcyjność apelu zawartego w wierszu. Słowik albo jastrząb przemówiłyby do nas inaczej, wiedzielibyśmy, jak odczytać ich sens – ptaki istnieją nie tylko w naturze, ale też w naszej wyobraźni, gdzie są zwierzętami herbowymi różnych znaczeń i walorów – ale poeta dba o zachowanie dystansu, o zamazanie konturów. Dąb jest „zimowy” – zrzucił więc ciężką szatę zielonych liści, przybrał kształt graficzny, jest jak chiński ideogram. Światło jest odbite na murze – światło lampy czy słoneczne? Herbert chce nam powiedzieć coś bardzo istotnego w Przesłaniu, ale nie chce zdradzić, o co dokładnie idzie. Mamy się strzec „oschłości serca”, ale wiersz, który do tego wzywa, cechuje się pewną celową, chcianą oschłością nazywania.
Dalej, Gilgamesz, Hektor i Roland są bohaterami literackimi (choć nie pozbawionymi realnych prototypów); Hektor, w przeciwieństwie do Achillesa, miał moment niegodnej bohatera słabości w „Iliadzie”. Z całą pewnością nie potrafimy dziś naśladować Gilgamesza, Hektora i Rolanda; nie wiedzielibyśmy, jak się do tego zabrać. Ich antyczność odsuwa ich od pola naszych etycznych doświadczeń i możliwości, sprawia, że rysują się jako modele czysto abstrakcyjne. Gdybyśmy mieli, zamiast tych klasycznych wzorów, Traugutta, generała Sikorskiego czy ojca Kolbego, lepiej orientowalibyśmy się w dydaktyce wiersza. Autor jednak wcale tego nie pragnie. Wspaniały patos wiersza domaga się wielu „miejsc niedookreślonych”. Tyle że czytelnicy „dookreślają” je z wielkim zapałem… Interesy autora i czytelników są tu sprzeczne.
Idźmy dalej: Siódmy anioł, opiewający anioła Szemkela, który jest „czarny i nerwowy / i był wielokrotnie karany / za przemyt grzeszników” to też znakomity, uroczy wiersz, ale trudno sobie wyobrazić, żeby Szemkel, przypominający sympatycznego starego wikarego w wyświeconej sutannie, mógł wypowiedzieć słowa „Bądź wierny Idź”. Szemkel nie mógłby wejść do Przesłania Pana Cogito, musi się bawić gdzie indziej. Albo – tytułem przykładu – wiersz Pan Cogito a ruch myśli, którego bohater przedstawiony jest jako osobnik myślący mało i powoli, jako antybohater w gruncie rzeczy. Też nie przystaje do Przesłania.
Skąd te napięcia, dysonanse? W ważnym – i zabawnym bardzo – wierszu Gra Pana Cogito, osnutym na motywie ucieczki księcia Kropotkina, słynnego niegdyś anarchisty, z twierdzy pietropawłowskiej, słyszymy wyznanie poety, który powiada, że byłby nawet gotów utożsamić się z „koniem / karety uciekiniera”, czyli z rumakiem Kropotkina, byle tylko nie z nim samym. Dlaczego? Bo Piotr Kropotkin ucieleśnia program, ideologię, a autor Pana Cogito chce zachować wewnętrzną wolność. Pomagać uciekinierowi to jedno, a przejmować jego poglądy – coś całkiem innego. Poezja Herberta wciąż ucieka z więzienia, z więzienia ideologii, z twierdzy pietropawłowskiej sklerotycznych przekonań. Jednocześnie sławi wierność, tak, ale wierność nie jest, nie może być ideologią, raczej cnotą. Nawet zresztą te piękne słowa kończące Przesłanie Pana Cogito, „Bądź wierny Idź”, zawierają w sobie godną uwagi sprzeczność, a w każdym razie napięcie: z wiernością kojarzymy raczej pewien bezruch, trwanie w miejscu, a tutaj poeta każe nam jednocześnie być wiernym i iść, czyli zmieniać się, rozwijać, rosnąć.
Ale oczywiście mam moje ulubione wiersze, jest ich bardzo wiele, nie potrafię ich wszystkich wymienić, tylko o niektórych mogę tu wspomnieć. Na przykład Dawni Mistrzowie, przepiękny wiersz na ciężkie chwile, napisany jak moralitet, tyle że wyprowadzony z piękna. Kiedyś lubiłem bardzo Pana od przyrody. O znaczenie Trenu Fortynbrasa do dzisiaj spieram się z przyjaciółmi. Dlaczego klasycy – wiersz programowy, ale obraz tapet, które świtają „w małym brudnym hotelu” jest tak świetny, tak sugestywny, że czytelnik niemal zapomina o programie – myśli tylko o poezji. Do Marka Aurelego, śliczny, przejmujący wiersz, w którym jest wyzwanie rzucone czasom stalinowskim, dedykowany Henrykowi Elzenbergowi, zawierający pomyłkę, którą odkrył i z której żartował sam Herbert (w liście do Elzenberga): Rozmyślania Marka Aureliusza napisane zostały po grecku, a nie po łacinie, jak tego chce szósta linijka wiersza. Apollo i Marsjasz oczywiście, wiersz głęboki, wielowarstwowy, podważający w pewien sposób w wątpliwość estetykę autora. Wspomniany już Kamyk – wiersz doskonały w swej lakoniczności. Do Ryszarda Krynickiego – list, niezwykła medytacja nad sensem poezji w dzisiejszym świecie. Oczywiście lubię też bardzo wiersz, który jest mi w pewien sposób dedykowany, Widokowkę od Adama Zagajewskiego. Lubię go i nieraz zastanawiam się nad jego znaczeniem.
Lubię wiele wierszy z sekwencji Pana Cogito, z ich rytmem wędrowania od żartu do największej powagi. Wreszcie Nike która się waha – jeden z najpiękniejszych wierszy Herberta. Wiemy, że Nike nigdy się nie waha, jest mściwą i nieco szowinistyczną boginią zwycięstwa, damą o wąskich wargach i niewysokim czole. Gdyby się naprawdę wahała, byłaby patronką pokonanych. Poeta użyczył jej własnych cech – to Herbert waha się w wielu utworach, tak jak wahają się nieraz wielcy poeci, olśnieni wieloznacznym bogactwem świata. Herbert rozwiązał na swój sposób dylemat – jak walczyć za złem (bo przecież każdy czytelnik wie, że także o to tutaj chodzi) nie popadając w dydaktyczny moralizm, nie zabijając tajemnicy poezji. Jest jak dzielny rycerz, który zatknął na lancy proporzec wolnej poezji, a nie barwy swego księcia. Zabije smoka, ale tajemnica przetrwa ten pojedynek.
Wielcy poeci mówią nam coś niesłychanie ważnego, coś, czego nie rozumiemy, co prawie rozumiemy, co nas tak intryguje, że nie możemy od nich odejść. Wielka poezja jest jak ogromny wodospad, którego śpiew nie jest zrozumiały, ale przyciąga tłumy, przyciąga naszą uwagę. W Czarodziejskiej górze Tomasza Manna jest wspaniały epizod, kiedy Mynheer Peperkorn, ów król życia, osobowość szampańska i imperialna, czując zbliżający się koniec przemawia do huczącego w pobliżu wodospadu. Nikt z jego towarzyszy nie może uchwycić ani słowa z tej tyrady, ale przecież nie chodzi tu o zrozumienie – to jeden żywioł przemawia do drugiego. Tak pewnie rozmawiają z sobą bogowie, w chmurze, we mgle, w tęczy, i bez zrozumienia. Czytelnikom poezji też zdarza się mówić do swoich ulubionych wierszy, w tumulcie wodnej kaskady.
A gdy odejdziemy na pewną odległość od tego majestatycznego hałasu, gdy znowu odnajdziemy ciszę, przypomnimy sobie słowa Zbigniewa Herberta:
– Kamyki nie dają się oswoić
do końca będą na nas patrzeć
okiem spokojnym bardzo jasnym
Zachowajmy wobec tej poezji umiar, nie dopisujmy jej znaków ideowych. Nie piszmy na wodospadzie, nie hodujmy kamyków.