TOMAS VENCLOVA  

Postanowiłem wrócić na dwór cesarza 

jeszcze raz spróbuję czy można tam żyć
mógłbym pozostać tutaj w odległej prowincji
pod pełnymi słodyczy liśćmi sykomoru
i łagodnymi rządami chorowitych nepotów 

gdy wrócę nie mam zamiaru zasługiwać się
będę bił brawo odmierzoną porcją
uśmiechał się na uncje marszczył brwi dyskretnie
nie dadzą mi za to złotego łańcucha
ten żelazny wystarczy 

postanowiłem wrócić jutro lub pojutrze
nie mogę żyć wśród winnic wszystko tu nie moje
drzewa są bez korzeni domy bez fundamentów deszcz szklany
kwiaty pachną woskiem
o puste niebo kołacze suchy obłok
więc wrócę jutro pojutrze w każdym razie wrócę 

trzeba będzie na nowo ułożyć się z twarzą
z dolną wargą by umiała powściągnąć pogardę
z oczami aby były idealnie puste
i z nieszczęsnym podbródkiem zającem mej twarzy
który drży gdy wchodzi dowódca gwardii 

jednego jestem pewien wina z nim pić nie będę
kiedy zbliży swój kubek spuszczę oczy
i będę udawał że z zębów wyciągam resztki jedzenia
cesarz zresztą lubi odwagę cywilną
do pewnych granic do pewnych rozsądnych granic
to w gruncie rzeczy człowiek tak jak wszyscy
i już bardzo zmęczony sztuczkami z trucizną
nie może pić do syta nieustanne szachy
ten lewy kielich dla Druzjusza w prawym umoczyć wargi
potem pić tylko wodę nie spuszczać oka z Tacyta
wyjść do ogrodu i wrócić gdy już wyniosą ciało 

Postanowiłem wrócić na dwór cesarza
mam naprawdę nadzieję że jakoś to się ułoży

Pierwsze książki Zbigniewa Herberta – Struna światła, Hermes, pies i gwiazda, trochę później Barbarzyńca w ogrodzie – dotarły do nas chyba na początku lat sześćdziesiątych. Zaczynaliśmy wtedy pisać wiersze. Jak to się zawsze zdarza, poszukiwaliśmy nauczycieli – na początku wśród starszych poetów swojego języka (zwykle tych mniej konformistycznych), potem poza jego zasięgiem. Dotrzeć do Dylana Thomasa, Valery’ego czy Rilkego nie było rzeczą łatwą, bo szkoła radziecka nie dawała pojęcia o językach europejskich: w najlepszym razie wykładano angielszczyznę, której kurs kończył się na czytaniu i omawianiu pewnego przemówienia towarzysza Stalina w angielskim przekładzie (o ile pamiętam, chodziło o trzydziestą rocznicę rewolucji październikowej). Ale wkrótce – po roku 1956 – nauczyliśmy się polskiego, i to na własną rękę, bo polska prasa była na ogół dostępna i niesamowicie ciekawa, zwłaszcza na tle prasy litewskiej albo rosyjskiej. W Wilnie było o to łatwiej: polski od czasu do czasu słyszało się na ulicach, poza tym niejeden Litwin starszego pokolenia od biedy mógł się w tym języku porozumieć. Ale moi przyjaciele w Moskwie i Petersburgu, przede wszystkim Natalia Gorbaniewska i Josif Brodski, też czytali polskie czasopisma i książki – na początek Przekrój i Dookoła świata, potem rzeczy bardziej na serio – z wypiekami na twarzy. Po dziesięciu latach byliśmy już zorientowani we współczesnej literaturze polskiej, a dzięki polskim przekładom – także w literaturze światowej, aż do Kafki i Camusa. Rozmowy o przeczytanych książkach zajmowały więcej niż połowę naszego wspólnie spędzonego czasu: było w tym dużo snobizmu, ale też i niekłamanej ciekawości.

Bardzo dobrze pamiętam pewną rozmowę z Brodskim w peterburskiej – wtedy jeszcze leningradzkiej – restauracji, przez okna której widniał krążownik Aurora, przymocowany do wybrzeża (stoi tam dotychczas). Mogę nawet ustalić ścisłą datę według swojego dziennika: było to 19 marca 1972 roku, parę miesięcy przed emigracją Brodskiego, o czym jeszcze nie wiedzieliśmy. Po dłuższej wymianie zdań na temat Mrożka i Lema Josif zapytał: „No, ale kto dzisiaj jest najlepszym polskim poetą? Bo ja uważam, że Herbert”. Herberta wtedy nie tylko znał, ale i tłumaczył, nazywając go poufale Zbyszkiem (chociaż, naturalnie, nie był z nim osobiście zaznajomiony). Odpowiedziałem: „Herbert jest na pewno dobry, ale trzeba wiedzieć jeszcze o Miłoszu”. Właśnie wtedy Brodski usłyszał imię Miłosza po raz pierwszy (ja znałem go z dawnych, po części przedwojennych przekładów litewskich Juozasa Kėkštasa, a parę lat przedtem zdążyłem przeczytać cały zbiór Światło dzienne w Krakowie, dokąd władze dość niespodziewanie zezwoliły mi wyjechać na zaproszenie Jana Błońskiego). Wkrótce Josifowi było dane zaprzyjaźnić się z Miłoszem, ale Herberta nie przestał lubić – o ile wiem, na emigracji też się z nim spotykał. Jak na całe nasze pokolenie, oddziałał na niego herbertowski klasycyzm, gorzka ironia i dystans wierszy, a chyba przede wszystkim stoicka postawa moralna. Tym wszystkim Herbert przypominał innego ulubionego przez nas poetę – Kawafisa. Echa obu niewątpliwie pobrzmiewają w „antycznych” wierszach Brodskiego, takich jak Listy do rzymskiego przyjaciela, także w jego cyklu chińskim. Co prawda te utwory w odróżnieniu od herbertowskich vers libre’ów są z reguły pisane wierszem tradycyjnym, ale bardzo podobna jest intonacja, zgadza się rodzaj literacki (monolog włożony w usta historycznej albo quasi-historycznej postaci) oraz zasada ogólna: struktura przeszłości nakłada się na strukturę współczesności, nasz czas migocze, prześwieca się przez historię.

Kochaliśmy wtedy, oczywiście, Tren Fortynbrasa, ale bardzo znaczącym wierszem był dla nas także Powrót prokonsula. Właśnie o tym utworze chciałbym powiedzieć parę słów, bo tak się złożyło, że po kilkunastu latach przetłumaczyłem go – nie bez pomocy Brodskiego – i to nie tylko na litewski, ale i na rosyjski, czego na ogół nie robię.

Powrót prokonsula, jak wiadomo, jest typowym dla Herberta monologiem (najprawdopodobniej wewnętrznym) bohatera quasi-historycznego – pewnego Rzymianina, który, pełniąc obowiązki w dalekiej prowincji imperium, rozważa możliwość powrotu do stolicy oraz na dwór cesarza. Odczuwa mocną nostalgię, ale jednocześnie strach, bo dobrze zna zwyczaje dworu, które niezbyt odbiegają od zwyczajów totalitarnych – z tym, że niewygodnych dla władcy ludzi pozbywa się nie przez egzekucję w piwnicach sekretnej policji, ale głównie przez truciznę. Wie, że panuje tam obłuda, niskie pochlebstwo oraz sprzedajność. Jak powiedział Aleksander Fiut, „postać bohatera naszkicowana jest grubą kreską, bez dbałości o psychologiczne cieniowanie”. Można się o to spierać (nostalgię prokonsula Herbert ukazuje w paru linijkach, ale w sposób niezwykle przejmujący). Ale w każdym razie prokonsul nie wygląda na zbyt sympatycznego: na pierwszy rzut oka to człowiek przeciętny, raczej słaby, skłonny do przystosowania się do nieludzkich reguł. Kompromituje się w swoim dość cynicznym, swobodnym (stosunkowo swobodnym?) monologu. Bo monolog też jest skażony przez dyskurs epoki.

Przy dworze bohatera czeka nieunikniona przegrana, z czego zdaje sobie sprawę tak samo, jak czytelnik: „dobrze rozumiemy, że zginie albo zostanie łajdakiem, jeżeli kiedykolwiek zdecyduje się na powrót” (Jan Błoński). Ale czy zdecyduje się? Tu jesteśmy zdani na domysły. W wierszu nie ma powrotu, jest tylko przymierzanie na siebie sytuacji powrotu. W linijce przedostatniej prokonsul mówi: „Postanowiłem wrócić na dwór cesarza” – ale mówił to już dwukrotnie, za każdym razem przechodząc do dalszych rozmyślań i wątpliwości. Nie ma niezbitych przesłanek, żeby uważać, że trzeci raz różni się od wcześniejszych. Powtórzenia biorą się stąd, że prokonsul próbuje przekonywać sam siebie. Nie ma tu żadnej pewności, wszystko pozostaje w zawieszeniu. Może najlepszą linijką utworu jest piętnasta, znajdująca się prawie w jego centrum geometrycznym: „więc wrócę jutro pojutrze w każdym razie wrócę”. Bohater chyba zawsze będzie się chwiał i odkładał decyzję.

Wiersz jest wysoce eliptyczny. Czytelnik nie otrzymuje prawie żadnych wiadomości o czasie akcji. Do konkretnej epoki nawiązuje wyłącznie wzmianka o Tacycie, a więc chyba mamy do czynienia z latami Domicjana. Jest jeszcze napomknienie o Druzjuszu, ale to cognomen, odnoszący się do wielu postaci (nie ma wśród nich żadnej szerzej znanej za panowania wspomnianego cesarza). Kim jest prokonsul? Jacek Łukasiewicz dowodził, że to Gnaeus Juliusz Agrykola, żywot którego został napisany przez Tacyta, jego zięcia. Był to, w każdym razie według historyka, człowiek dzielny i mądry, który „nie wyzywał przeznaczenia”, niemniej potrafił zachować godność w trudnych okolicznościach. Miał 45 lat, kiedy Domicjan kazał mu wrócić z Brytanii, którą Agrykola podbił i w której sprawował rządy. Został uczczony posągiem, ale nigdy nie otrzymał posady. Proponowano mu rządy w Afryce, ale nie zgodził się z powodu złego zdrowia, a może wskutek machinacji Domicjana. Wkrótce umarł w stosunkowo młodym wieku (chyba nie został zamordowany). Natomiast Bohdan Urbankowski zwraca uwagę na fakt, że w wierszu może chodzić o Cycerona, który był prokonsulem Cylicji w latach 51-50 przed Chr. oraz zginął po powrocie. Ale to jeszcze nie czasy imperium.

Prawie nic nie wiemy także o „odległej prowincji”, w której znajduje się prokonsul. Na pewno nie jest to Brytania, bo chodzi o kraj południowy, nawet pustynny, gdzie można znaleźć schronienie od upału „pod pełnymi słodyczy liśćmi sykomoru”. Chyba jednak Afryka (dokąd Agrykola nigdy się nie udał), może Egipt.

A więc najlepiej nie szukać tu konkretnej postaci historycznej, konkretnego miejsca ani nawet czasu; w odróżnieniu np. od Kawafisa, który daje z reguły ścisłe wskazówki, Herbert stwarza sytuacje „rozmytą”, odnoszącą się do różnych, prawie że wszystkich epok imperium rzymskiego. W końcowym rachunku chodzi nie tylko o Rzym, ale o każdą tyranię.

Ale to tylko początek trudności wynikających z eliptycznej natury utworu. Jak musimy oceniać moralną postawę prokonsula? Czy w pełni sprawiedliwy jest nasz pierwszy osąd mówiący, że jest cynicznym konformistą? Może nie okłamuje siebie, ale sam wymierza sobie sprawiedliwość, wiedząc, że skapituluje, i odczuwając do siebie pogardę? Może nawet jest człowiekiem odważnym, który wraca do stolicy nie tylko z nostalgii, ale także z poczucia obywatelskiego obowiązku – ba, obowiązku wobec historii i kultury? Będzie dyskretnie bronił swojej godności, przezwyciężał strach, i może nawet coś obroni, jednocześnie zdając sobie sprawę z tego, że godne życie w imperium wygląda raczej na mrzonkę? W każdym razie jest mądry, ironiczny i przenikliwy. Rozumie „po ludzku” cesarza i jego dylematy, które sprowadzają się do technicznych problemów morderstwa oraz obłudnych prób uniknięcia sądu historii.

Nie ma jednoznacznej odpowiedzi na te wszystkie pytania. Tyrania rzymska (tak samo jak XX wiek) najczęściej nie zezwala na łatwe literackie „zaszufladkowanie” postaci. Są niedookreślone, wyrzucone z normalnych biografii, bywają tym albo tamtym. Można – i trzeba – mówić o rozwiązaniach lepszych i gorszych, ale idealne, w pełni dobre rozwiązanie moralne rzadko bywa udzielone. Zresztą to samo zdarza się nawet w stosunkowo normalnym życiu.

Powrót prokonsula był odczytywany jako alegoria mówiąca o powrocie emigranta do komunistycznego państwa. Oczywiście posiada także i ten wymiar. Prokonsul na pewno nie jest autorem, chociaż obecna jest tu pewna dwuznaczność. Używając maski, persony poetyckiej, Herbert mówi o wyborach i postawach, mających znaczenie dla jego wieku i nawet dla jego własnego życiorysu. Czasem stwierdza się, że Powrót prokonsula to ukryta polemika z Miłoszem, który z emigracji do PRL-u nie wrócił (podczas gdy Herbert wrócił, i być może uważał siebie za odważniejszego). Ale i tutaj mamy do czynienia z tą samą niedookreślonością. Czytanie wiersza jako łatwej, zbyt łatwej alegorii zubaża jego sens. Nie jest to także jednoznaczna historyczna albo psychologiczna opowieść. Raczej opowieść moralna – ale złożona, ironiczna, melancholiczna i tym bardziej sugestywna. Nierozwiązalność można nazwać istotą utworu, jak zresztą każdego wybitnego dzieła literackiego.

No a przede wszystkim jest to przejmujący, pięknie skomponowany wiersz. Prozaiczny tok vers libre’u zdaje się od czasu do czasu pobrzmiewać klasycznym logaedem: „pod pełnymi słodyczy liśćmi sykomoru”, „jednego jestem pewien wina z nim pić nie będę”… Cztery symetryczne zwrotki, składające się z pięciu linijek każda, opisujące na przemian prowincję i Rzym z jego obyczajami, przypominają cztery kolumny antycznego budynku; potem symetria znika, wiersz kończy się kadencją z dwóch linijek, chwiejną i mocną jednocześnie. Ilekroć czytam Powrót prokonsula, zachwycają mnie pewne miejsca, chociażby rozważanie o żelaznym łańcuchu, co jest aluzją do więzienia – ale dwuznaczną, bo chodzi także o nagrodę. Albo niezwykły pejzaż znienawidzonej prowincji – wyliczenie, przechodzące od nieistniejących korzeni i fundamentów do nieba ogołoconego z wilgoci i boskości.

Przetłumaczyłem Powrót prokonsula na litewski w roku 1987, albo jeszcze pod koniec roku 1986 – tak czy inaczej, na początku gorbaczowowskiej „pierestrojki”, kiedy wiersz ten został w pewnym sensie zaktualizowany przez historię. Na częste wtedy pytania, czy emigranci wschodnioeuropejscy wrócą do swoich krajów, odpowiadałem cytując Herberta, zwłaszcza słowa prokonsula „jednego jestem pewien wina z nim pić nie będę”. Andrzej Siniawski, któremu ten cytat się spodobał, zaproponował mi druk wiersza w swoim czasopiśmie Sintaksis, więc po pewnym ociąganiu zrobiłem także tłumaczenie na rosyjski, używając w końcowym zdaniu formuły tołstojowskiej wsio obrazuetsia. Nie bez zażenowania pokazałem przekład Brodskiemu (dla którego zresztą przeciwstawienie „dalekiej prowincji” i stolicy imperium zawsze było znaczącym). Pochwalił użytek cytatu z Tołstoja, ale powiedział, że kilka miejsc stanowczo trzeba skorygować. Pamiętam jedną jego uwagę: „Zamiast wożdia gwardeicew (dowódcy gwardii) ma być naczal’nik pretorianskoi gwardii, z tym że przed słowem gwardii musi być przerzutnia”. Tak też zrobiłem – a więc ten przekład nosi na siebie ślad Brodskiego, z jego zamiłowaniem do przerzutni włącznie.