URSZULA KOZIOŁ 

1

najpiękniejszy jest przedmiot
którego nie ma 

nie służy do noszenia wody
ani do przechowania prochów bohatera 

nie tuliła go Antygona
nie utopił się w nim szczur 

nie posiada otworu
całe jest otwarte 

widziane
z wszystkich stron
to znaczy zaledwie
przeczute 

włosy
wszystkich jego linii
łączą się
w jeden strumień światła 

ani
oślepienie
ani
śmierć
nie wydrze przedmiotu
którego nie ma

2

zaznacz miejsce
gdzie stał przedmiot
którego nie ma
czarnym kwadratem
będzie to
prosty tren
o pięknym nieobecnym 

męski żal
zamknięty
w czworobok

3

teraz
cała przestrzeń
wzbiera jak ocean 

huragan bije
w czarny żagiel 

skrzydło zamieci krąży
nad czarnym kwadratem 

i tonie wyspa
pod słonym przyborem

4

masz teraz
pustą przestrzeń
piękniejszą od przedmiotu
piękniejszą od miejsca po nim
jest to przedświat
biały raj
wszystkich możliwości
możesz tam wejść
krzyknąć
pion – poziom 

uderzy w nagi horyzont
prostopadły piorun 

możemy na tym poprzestać
i tak już stworzyłeś świat

5

słuchaj rad
wewnętrznego oka 

nie ulegaj
szeptom pomrukom mlaskaniu 

to niestworzony świat
tłoczy się przed bramami obrazu 

aniołowie oferują
różową watę obłoków 

drzewa wtykają wszędzie
niechlujne zielone włosy 

królowie zachwalają purpurę
i każą trębaczom
wyzłacać 

nawet wieloryb prosi o portret 

słuchaj rad wewnętrznego oka
nie wpuszczaj nikogo

6

wyjmij
z cienia przedmiotu
którego nie ma
z polarnej przestrzeni
z surowych marzeń wewnętrznego oka
krzesło 

piękne i bezużyteczne
jak katedra w puszczy 

połóż na krześle
zmiętą serwetę
dodaj do idei porządku
ideę przygody 

niech będzie wyznaniem wiary
w obliczu pionu zmagającego się z horyzontem 

niech będzie
cichsze od aniołów
dumniejsze od królów
prawdziwsze niż wieloryb
niech ma oblicze rzeczy ostatecznych 

prosimy wypowiedz o krzesło
dno wewnętrznego oka
tęczówkę konieczności
źrenicę śmierci

Ze Zbyszkiem Herbertem wprawdzie nie łączyła mnie ani przyjaźń, ani tzw. zażyła znajomość, w końcu tak wtedy jak i dzisiaj Warszawa dla Wrocławia leży za siedmioma morzami, górami, ale łączyła nas szczególnego rodzaju więź, bo choć widywaliśmy się rzadko, odnosiłam wrażenie, że widzieliśmy się dopiero co i że znamy się od zawsze, co przecież nie mogło być prawdą: o wiele wcześniej poznałam wiersze Herberta niż jego samego. A jednym z pierwszych wierszy, który po prostu mnie zachwycił, było jego Studium przedmiotu.

Zanim coś o tym powiem, chciałabym bodaj słówkiem napomknąć, jak był postrzegany przeze mnie ten, z którym z rzadka, jedynie od czasu do czasu spotykaliśmy się, a to na jakiejś imprezie literackiej we Wrocławiu, a to na zebraniach ZG ZLP w Warszawie, bo przez jakiś czas wspólnie działaliśmy w tym Zarządzie – i to chyba z powodu tych działań wspomniałam przed rokiem gorzko także i jego, kiedy w ,,Dzienniku” pojawił się nieodpowiedzialny tekst pani J. Siedleckiej o tym, jakoby ZG ZLP pomagał esbecji niszczyć kolegów po piórze. Tego rodzaju niefrasobliwe uogólnienia, jak gdyby ten Zarząd był monolitycznym tworem, a nie zespołem trzydziestu kilku bardzo różnych osób, wśród których – obok paru ewidentnych, narzuconych niejako z góry szuj – zasiadali pod przewodnictwem J. Iwaszkiewicza tacy pisarze, jak choćby J.J. Szczepański, J. Bocheński, A. Braun, L. Bądkowski, K. Filipowicz, A. Kijowski, W. Szymborska, L. Prorok, P. Herz, J. Hartwig, J. Maciejewski, A. Trzeciakowska i właśnie Z. Herbert – jest czymś po prostu karygodnym.

Nie wymieniam tu wszystkich członków Zarządu, z którymi współdziałanie na rzecz środowiska pisarzy poczytuję sobie za zaszczyt, natomiast przy lekturze nieprzemyślanych sformułowań J. Siedleckiej przypomniał mi się zwłaszcza ten list Zbyszka Herberta, w którym mnie prosi o sygnalizowanie mu wszelkich restrykcji, jakim w moim otoczeniu bywają poddawani pisarze, żeby próbować na szczeblu centralnym przeciwdziałać takim praktykom.

Chciałabym nieco dłużej zatrzymać się tu nad tą charakterystycz¬ną dla poety cechą, a więc nad tą jego stałą gotowością przychodzenia komuś z pomocą, czy bodaj z dobrą radą, a nawet z chęcią obdarowywania innych dowodami pamięci świadczącymi o tym, z jaką uwagą przyglądał się otoczeniu, jak umiał słuchać, ba, wsłuchiwać się w to, co mówił ktoś drugi, no i w ogóle, jakim wrażliwym potrafił być obserwatorem w najszerszym rozumieniu tego słowa – a świadczą o tym zarówno jego wiersze, które dzięki temu tak szeroki znajdują odzew u czytelników, jak i te jego gesty, zachowania i luźne wypowiedzi w zwykłych, potocznych sytuacjach, które zjednywały mu sympatię bliższego i dalszego otoczenia.

Pamiętam, jak na którymś zjeździe pisarzy (poza Warszawą), dowiedziawszy się o kłopotach miejscowego poety zaproponował mi, żebyśmy się złożyli na coś w rodzaju premii dla niego, na co przystałam z ochotą, ale ponieważ moja kusa pensyjka, obciążona dodatkowo zobowiązaniami (w owym czasie w trójkę dorosłych osób żywiliśmy się dwoma porcjami przynoszonymi z marnej stołówki, zamieniając się, kto danego dnia je zupę z chlebem, a kto drugie danie), otóż ta pensyjka, powiadam, nie gwarantowała stosownego wkładu w zaplanowany fundusz, poszerzyliśmy kółko darczyńców o kilka jeszcze osób. Kiedy indziej, słysząc że jadę do Włoch na stypendium tamtejszego rządu, zaraz mi wyrysował marszrutę słusznie radząc, żebym np. jedną z baz wypadowych założyła we Florencji i np. w drodze do Sieny wysiadła w Poggibonsi, tu wzięła autobus do słynącego niegdyś z pychy i swoich krzywych wież miasteczka San Gimignano. Albo – jeśli znajdę się kiedyś w Padwie (z bazy w Wenecji), żebym koniecznie odszukała blisko dworca kaplicę Scrovegni, gdzie jest wspaniały Giotto, bo on sam akurat tę kaplice przegapił i nie może tego odżałować.

Będąc we Wrocławiu żywo zainteresował się przekładami mało wówczas znanego w Polsce Paula Celana, nad którego wierszami pod koniec lat sześćdziesiątych pracował Feliks Przybylak bez nadziei na ich publikację, jako że właśnie rozszalał się w Polsce antysemityzm spod znaku Moczara, a Celan był Żydem z Czerniowiec, który na domiar złego zbiegł z socraju na Zachód, gdzie zresztą nadający ton komunizujący intelektualiści wcale nie mieli ochoty witać go z otwartymi ramionami (podobnie jak naszego Herlinga-Grudzińskiego): tym razem nie dlatego, że był Żydem, tylko dlatego, że nie pokochał Stalina. Herbert poznał osobiście Celana, opowiadał nam o tym ich wspólnym, milczącym spacerze przez nocny Berlin. Zaproponował Przybylakowi współudział w przygotowywanym w złotej serii PIW-u wyborze wierszy Georga Trakla. Natomiast posłane jeszcze za życia Celana wiersze, mimo starań Stefana Lichańskiego redagującego w PIW-ie dział poezji, ukazały się dopiero po śmierci Celana, ale i tak były pierwszą prezentacją tego niezwykłego poety w obszarze wszystkich krajów wschodniej Europy.

Przy okazji naszych rzadkich, bo rzadkich, ale niebywale dla nas ważnych spotkań, jakie we Wrocławiu organizowaliśmy w gronie paru osób, nie obywało się, naturalnie, bez wychylenia niejednego tęgiego kielicha, ale choć Herberta, jego przyjazd do nas, poprzedzała wieść, że biesiadowanie z nim bywa ryzykowne, w naszym towarzystwie nigdy nie dochodziło z nim do żadnych spięć. W tamtym czasie piło się na potęgę, coś takiego wisiało w powietrzu, jakaś taka glątwa, od której próbowaliśmy się odgrodzić tą właśnie wódą, ona pełniła funkcję tłumika desperacji i beznadziei osób, które nie widziały w tej rzeczywistości dla siebie miejsca, nie chciały robić kariery, nie ubiegały się o przywileje. Przy wódzie gadało nam się jakby obszerniej, bardziej od serca. Nie zgadnę, w jakim momencie tych rozmów, z ust Przybylaka (który programowo nie zabiegał ani o wyjazdy, ani o paszport) padło coś na temat malarstwa, dość, że Herberta musiało to zafrapować, skoro zapamiętał coś z tej ich rozmowy i skoro po pewnym czasie, po powrocie z zagranicy zadzwonił do nas około trzeciej nad ranem i ku naszemu zaskoczeniu obwieścił, że przywiózł mu album europejskiego malarstwa i rzeczywiście niebawem mu go wręczył, a mnie – zasuszony bukiecik ,,kwiatków Izoldy” (jak powiedział).

Takie były te jego serdeczne gesty, znaki pamięci i od czasu do czasu jakiś list czy bodaj krótki bilecik, czy telefon (kiedy już doczekaliśmy się po latach przyznanego mi łaskawie telefonu).

Takim zachowałam Herberta w pamięci: serdecznego, opiekuńczego, skorego do bitki i do wypitki, do tańca i do różańca, ze wspaniałym poczuciem humoru (a ci, którzy oglądali go w telewizyjnym filmiku, kiedy z upodobaniem wyśpiewywał przedwojenne szlagiery, strojąc przy tym szelmowskie miny, wiedzą, co mam na myśli), a zarazem pełnego powagi, zatroskanego światem, wyczulonego na urodę słowa i obrazu, na barwy życia, wspaniałego, wrażliwego poetę.

Ach nie, nie był aniołem, ale jakże potrafił być czarujący!

Z tym, co tu ważne: zdawał się ani przez moment nie spuszczać z oka dziejącego się świata, stale gotów był wymierzać mu sprawiedliwość i nie zaprzestawał do końca prowadzenia własnego dyskursu z duchem czasu i jego ułomnością, tonem swych wypowiedzi pozostając zawsze wierny wielkim, odziedziczonym tradycjom.

Ale, jak już rzekłam, mnie zafascynował jeden z dawniejszych jego wierszy, nie związany z dziejami, z historią, ze sprawiedliwością itp., ale z obszarem ludzkiego zamyślenia, z tą białą, nieomal śnieżną przes-trzenią, po której błąka się wyobraźnia poety, wdając się w snucie coraz to innych domysłów, w grę z rzeczywistością, z możliwościami, jaką w sobie mieści coś, co jeszcze nie zaistniało, choć już gotowi się do tego, żeby się czymś stać.

Może dlatego w Studium przedmiotu od początku troszeczkę mi przeszkadzało to dostawione w szóstej strofie krzesło. Także i teraz, czytając ponownie ten wiersz Herberta, potwierdziło się moje pierwotne jego odczucie, wolę, żeby tego konkretnego już krzesła tu nie było, wolę, żebyśmy nadal snuli wraz z poetą domysły, czym mógłby być ów przedmiot, którego nie ma i żebyśmy wraz z nim zapadali zamyśleniem w biel niekończącej się przestrzeni, brnąc przez kolejne domysły, jak przez zaspy śniegu obficie zasypującego pozostawione tu dopiero co ślady.

Bo czasami dobrze jest spotkać takiego poetę, z którym chciałoby się odbyć milczący spacer przez obce, nocne miasto.

Jak już wspomniałam, ten poemat zachwycił mnie prawie 50 lat temu. Był fantastycznym rozwinięciem myśli Paula Valery’ego: najpiękniejszy jest przedmiot, którego nie ma. Poemat ten jest tytułowym wierszem tomu Studium przedmiotu (1961). Jego przestrzenność, a także charakterystyczne dla Herberta po¬trącanie o stale w jego myśleniu obecną klasykę (tu pojawia się Antygona), a przede wszystkim włączanie się w nurt rozważań o wielorakości możliwości (a zajmowali się tym problemem we współczesnym myśleniu i Musil, i Wittgenstein chociażby) dają poematowi jakąś urzekającą migotliwość i samego tekstu, i jego relacji z odczuciami czytającego wiersz.

Przedmiot, którego nie ma, pobudza wyobraźnię. Wzbogaca ją o bodźce zapra¬szające niejako do współtworzenia czegoś, co jest i nie jest zarazem, co w każdej chwili może być pomyślane jeszcze inaczej.

To jest zaproszenie do gry, trochę takie jak ów motyw muzyczny podpowiedzia¬ny w 1747 roku przez Fryderyka Wielkiego Bachowi, który na jego podstawie stworzył Ofiarę muzyczną – a któż nie chciałby w sobie czegoś podobnego na kształt takiej Ofiary stworzyć na własny bodaj użytek?

Przedmiot którego nie ma, jest „białym rajem wszystkich możliwości”. Nie służąc do niczego, zachwyca samym sobą, nie bę¬dąc – jest, istnieje rozpięty pomiędzy bielą („polarnej przestrzeni”) a czernią kwadratu, w którym poeta go umiejscawia, po¬zwalając, żeby było „widziane ze wszystkich stron”. I tak właśnie ze wszystkich stron oglądamy go zarówno w wierszu Herberta, jaki i w samych sobie.