BOHDAN ZADURA 

1

najpiękniejszy jest przedmiot
którego nie ma

 nie służy do noszenia wody
ani do przechowania prochów bohatera

 nie tuliła go Antygona
nie utopił się w nim szczur

 nie posiada otworu
całe jest otwarte

 widziane
z wszystkich stron
to znaczy zaledwie
przeczute

 włosy
wszystkich jego linii
łączą się
w jeden strumień światła

 ani
oślepienie
ani
śmierć
nie wydrze przedmiotu
którego nie ma

2

zaznacz miejsce
gdzie stał przedmiot
którego nie ma
czarnym kwadratem
będzie to
prosty tren
o pięknym nieobecnym

męski żal
zamknięty
w czworobok

3

teraz
cała przestrzeń
wzbiera jak ocean

huragan bije
w czarny żagiel

skrzydło zamieci krąży
nad czarnym kwadratem

i tonie wyspa
pod słonym przyborem

4

masz teraz
pustą przestrzeń
piękniejszą od przedmiotu
piękniejszą od miejsca po nim
jest to przedświat
biały raj
wszystkich możliwości
możesz tam wejść
krzyknąć
pion – poziom

uderzy w nagi horyzont
prostopadły piorun

możemy na tym poprzestać
i tak już stworzyłeś świat

5

słuchaj rad
wewnętrznego oka

nie ulegaj
szeptom pomrukom mlaskaniu

to niestworzony świat
tłoczy się przed bramami obrazu

aniołowie oferują
różową watę obłoków

drzewa wtykają wszędzie
niechlujne zielone włosy

królowie zachwalają purpurę
i każą trębaczom
wyzłacać

nawet wieloryb prosi o portret

słuchaj rad wewnętrznego oka
nie wpuszczaj nikogo

6

wyjmij
z cienia przedmiotu
którego nie ma
z polarnej przestrzeni
z surowych marzeń wewnętrznego oka
krzesło

piękne i bezużyteczne
jak katedra w puszczy

połóż na krześle
zmiętą serwetę
dodaj do idei porządku
ideę przygody

niech będzie wyznaniem wiary
w obliczu pionu zmagającego się z horyzontem

niech będzie
cichsze od aniołów
dumniejsze od królów
prawdziwsze niż wieloryb
niech ma oblicze rzeczy ostatecznych

prosimy wypowiedz o krzesło
dno wewnętrznego oka
tęczówkę konieczności
źrenicę śmierci

Zbigniew Herbert debiutował w mojej świadomości tomem wierszy Studium przedmiotu i tego tytułowego wiersza nauczyłem się natychmiast, jak tylko zdobyłem tę książkę, na pamięć.

Był rok 1961, byłem w maturalnej klasie, miałem 16 lat i niejasne poczucie, że poezja będzie sensem albo bezsensem mojego życia. Nie umiałem śpiewać, nie umiałem tańczyć, co chyba nie wiązało się z brakiem słuchu (bo skąd bym wiedział, że fałszuję?) ani z brakiem poczucia rytmu (ten rytm odnajdywałem na boisku do koszykówki czy na korcie tenisowym). Pisać też nie umiałem, ale miałem nadzieję, że się nauczę, a jeśli nawet nie, to w najgorszym razie nauczę się czytać to, co piszą inni.

Kupowałem wszystkie poetyckie nowości, które docierały do puławskiej księgarni, ale o Studium przedmiotu dowiedziałem się od koleżanki z klasy, Hanny Kaliszewskiej, która parę miesięcy wcześniej wyjechała z Puław do Torunia i w jednym z listów (z 29 grudnia 1961) napisała mi: „»Czytelnik« wydał świetną rzecz Herberta Studium przedmiotu – obejrzyj”. W liście z 2 stycznia 1962 (chyba nie wysłanym, skoro plącze się w moich papierach) donosiłem jej: „Studium przedmiotu jest na razie nieosiągalne. Może Cię zaciekawi, że Wolna Europa obwołała je II książką polską 61 roku po Bramach raju”. 19 stycznia pisała z Torunia: „Jeżeli masz trudności z dostaniem Studium przedmiotu, to mogę Ci przesłać pocztą, tylko na razie »wgryzuję się« w każdy z poszczególnych wierszy, co mniemam skończę pod koniec stycznia. Czy reflektowałbyś na tego rodzaju wypożyczenie? Wcale nie dziwi mnie, że wg »Wolnej« Studium… wylansowało się na drugiej pozycji 61 r., bo nawet Kisielewicz w wywiadzie telewizyjnym wypowiedział bardzo pochlebną opinię”. (Więc chyba list wysłałem, a w moich szpargałach plącze się brudnopis. Któż to ten Kisielewicz? Czyżby Kisielewski?) Niedługo potem usprawiedliwiałem się: „Wybacz, że tak okropnie i nieprzyzwoicie długo nie pisałem, nie dziękując Ci za Studium przedmiotu, co niniejszym czynię. W najbliższym czasie Ci je zwrócę, gdyż udało mi się niedawno zdobyć 1 egzemplarz na własność. Najbardziej podobał mi się wiersz tytułowy, Mona Liza i Kamyk”.

Mam to czarno na białym, gdyby nie ten list, pamiętałbym tylko o wierszu Studium przedmiotu. Nie mam jednak czarno na białym, dlaczego te trzy wiersze zrobiły na mnie wówczas największe wrażenie, mogę się tylko domyślać. W Monie Lizie pewnie podobało mi się to, co wówczas zapewne niespecjalnie rozumiałem: kolczaste druty rzek, rozstrzelane lasy, powieszone mosty, wodospady schodów i końcówka tego wiersza, jakby – patrząc z dzisiejszego punktu widzenia – mało herbertowska:

tłusta i niezbyt ładna Włoszka
na suche skały włos rozpuszcza

od mięsa życia odrąbana
porwana z domu i historii

o przeraźliwych uszach z wosku
szarfą żywicy uduszona

jej puste ciała woluminy
są osadzone na diamentach

między czarnymi jej plecami
a pierwszym drzewem mego życia

miecz leży wytopiona przepaść

Może jestem niesprawiedliwy wobec tamtego szesnastolatka, ale wydaje mi się, że prześlepił on dużo ciekawsze „barokowe niebo całe w bąblach aniołów” i zapewne nie odczytał historii i Historii w tym wierszu opowiedzianej i pewnie nie bardzo chwytał, skąd w pierwszej strofie Mony Lizy bierze się „Jeruzalem w ramach”. Mimo że wiedział, kto namalował ten obraz, kto najprawdopodobniej do niego pozował i gdzie obraz ten wisi. Nie przyszło mu też do głowy zastanawiać się, czemu tłusta i niezbyt ładna Włoszka na suche skały rozpuszcza włos, a nie włosy. Na jego obronę powiedzmy to, że był na tyle rozgarnięty, że wiedział, że nie wszystko trzeba rozumieć, żeby się podobało. Bo i jak zrozumieć „puste woluminy ciała osadzone na diamentach”? I jak rozstrzygnąć, czy te diamenty są między jej czarnymi plecami i pierwszym drzewem życia, czy też między plecami i drzewem leży miecz, będący wytopioną przepaścią. Wystarczy, że to piękne. Wystarczy, że zachwyca.

Kamyk i Studium przedmiotu były dla tego szesnastolatka wierszami z innej parafii niż Mona Liza. Oba z tej samej. Wystarczy porównać ich początek, by zauważyć to podobieństwo czy pokrewieństwo.

kamyk jest stworzeniem
doskonałym

Najpiękniejszy jest przedmiot
którego nie ma

Zaczynają się od orzekających stwierdzeń, a konstrukcja obu tych utworów też jest podobna. Całe ich dalsze ciągi to próba uzasadnienia wyjściowej tezy. Przekonania do niej siebie?, czytelnika? Pytanie, wobec którego staje czytający, które czytający sobie zadaje, nie jest pytaniem o urodę wiersza. Jest pytaniem o jego prawdę, czy dokładniej o jego prawdziwość. Ten szesnastolatek miewał takie objawienia, olśnienia wierszami, które przekazywały jakąś nieoczywistą oczywistość (przepraszam), jakąś prawdę o świecie, na którą samemu się nie wpadało, a która znaleziona w czyimś wierszu budziła taką oto reakcję: to rzeczywiście tak jest, jak to możliwe, że o tym nie pomyślałem, że sam na to nie wpadłem. „Bo w początkach nigdy nie znamy zakończeń” – przeczytałem u Eliota i nie miałem wątpliwości, że Eliot jest wielkim poetą. Jest poetą dla mnie. „Najpiękniejszy jest przedmiot, którego nie ma”. Czyż tak właśnie nie jest? Czyż Herbert nie jest wielkim poetą? Czyż nie jest poetą dla mnie? Moim poetą?

Ten wiersz trafiał w moje rozterki, podtrzymywał mnie, jakkolwiek zabrzmieć to może paradoksalnie, na duchu. Tytułowy „przedmiot” się uniwersalizował, to przecież mogło być wszystko, wcale nie tylko jakaś rzecz, wcale nie tylko czarny kwadrat Malewicza. Bo akurat coś o tym obrazie słyszałem, jako że oprócz poezji pociągało mnie też malarstwo spod znaku nowoczesności, wpatrywałem się w jakieś reprodukcje obrazów Mondriana i Braque’a, nie umiem pisać, może umiałbym malować?

zaznacz miejsce
gdzie stał przedmiot
którego nie ma
czarnym kwadratem
będzie to
prosty tren
o pięknym nieobecnym

męski żal
zamknięty
w czworobok

Nie wiedziałem, że Czesław Miłosz nazwie Studium przedmiotu wierszem bluźnierczym, w ogóle o Miłoszu dowiedzieć się miałem dopiero za parę lat. Ale dla mnie ten wiersz był również – przede wszystkim? – wierszem o Bogu. „Jam jest który jest” – tautologii przeciwstawiony paradoks – „jest którego nie ma”. Z kolei, jeśli najpiękniejsze jest to, czego nie ma, to to, co jest, co istnieje, nie jest najpiękniejsze, obciążone jest jakąś skazą, jakimś defektem. Podobną konstrukcją posłużył się był kiedyś Lechoń, kończąc wiersz Spotkania wersem „Jest tylko Beatrycze. I właśnie jej nie ma”, jednak tamten Lechoniowy paradoks nie rozciągał się na wszystko, obejmował jeden tylko z obszarów jednostkowego życia. Paradoks Herbertowy pozwalał się odnieść do wszystkiego, poczynając od Boga, a na najdoskonalszym rzekomo ustroju kończąc, w którym na miano najpiękniejszego przedmiotu zasługiwać mógłby nawet papier toaletowy (skoro go nie było). W tamtej młodzieńczej lekturze Studium przedmiotu jakby mojej uwadze unikało krzesło, które należy wyjąć z cienia przedmiotu, którego nie ma, krzesło piękne i bezużyteczne. Piękne i bezużyteczne, jak na obrazie? Bo na obrazie? Jeśli czytać ten wiersz jako opowieść o powstawaniu obrazu, nie ma powodu nazywać go bluźnierczym.

Hannie Kaliszewskiej ze Studium przedmiotu najbardziej podobał się wiersz Fragment. Dziś myślę, że pewnie miała lepszy gust. Choć jednocześnie dziś, wciąż poruszany przez szlachetność prośby kierowanej do Apolla o przywrócenie dobroci splamionym twarzom, w następnym wersie „i włóż prostotę do rąk tak jak włożyłeś żelazo”, małodusznie dostrzegam pewną skazę. Ja sam, choć pewnie nie bez udziału krytyków, w jakiś czas po tej pierwszej lekturze zacząłem bardziej – niż trzy wspomniane na początku – lubić inne wiersze z tego tomu, takie jak Apollo i Marsjasz, Powrót prokonsula, Tren Fortynbrasa czy Rozważania o problemie narodu. W tym ostatnim odnajdywałem swoje problemy, czułem, że ja też „chciałbym nareszcie wiedzieć / gdzie kończy się wmówienie / a zaczyna związek realny”. I gotów byłem uznać za godną podziwu, a może i naśladowania postawę wyrażoną w zakończeniu tego utworu:

buntowałem się
ale sądzę że ten okrwawiony węzeł
powinien być ostatnim jaki
wyzwalający się
potarga

Mój ojciec pracował w Państwowym Instytucie Weterynarii, w Zakładzie Anatomii Patologicznej. W Zakładzie Wirusologii pracował Leon Żebrowski. Raczej byli kolegami z pracy niż przyjaciółmi. Nie przypominam sobie, żeby państwo Żebrowscy bywali na imieninach u moich rodziców, choć przez jakiś czas mieszkali na parterze pod nami, zanim w 1961 roku przeprowadziliśmy się do sąsiedniego, nowo wybudowanego bloku, też instytuckiego, do trzypokojowego mieszkania. Oni zostali, mieli dwoje dzieci, moi rodzice troje. Jego widywałem często ze szpakowatym psem wyżłem i z myśliwską strzelbą przewieszoną przez ramię. Nie afiszowałem się w domu z tym, że piszę. Ale to jakoś wyszło na jaw – może przez maszynę do pisania, która była w zakładzie ojca. Wystukać na niej dwoma palcami jakiś swój wiersz, przenosząc go z kajeciku, to jakby zrobić milowy krok w stronę druku? Maszyna miała długi wałek, a z grupką klasowych kolegów wpadliśmy na pomysł wydawania undergroundowego (tego słowa nie było wówczas w obiegu) klasowego pisemka, zatytułowanego, jakby inaczej?, „Tygodnik bez Nazwy”. Więc przy okazji wklepywania go choćby szydło musiało wyjść z worka. Chciałem korzystać od czasu do czasu z tej maszyny, więc musiałem zdekonspirować się przed ojcem. O wierszach nie rozmawialiśmy prawie nigdy. Ojciec musiał jednak wiedzieć, że Herbert jest moim – dziś by się powiedziało – idolem, wtedy to wymagało większej ilości słów, autorytetem dla mnie, wzorem, kimś, kto budzi podziw i szacunek. Skąd wiedział o Herbercie? Może z „Wolnej Europy”, bo przecież nie czytał prasy literackiej. „Może on mógłby ci coś pomóc, ocenić, doradzić – powiedział kiedyś niespodziewanie. Rozmawiałem z Leosiem Ziebrowskim (profesor odrobinę seplenił i ojciec nie mógł się powstrzymać, żeby go nie przedrzeźniać), obiecał mi, że jak Zbyszek ich kiedyś odwiedzi w Puławach, to poprosi go, żeby się z tobą spotkał i was umówi. To bliska rodzina”. Jezus Maria, Herbert w Puławach!

Usiłuję sobie wyobrazić tę rozmowę dwóch profesorów, nie, wtedy chyba jeszcze docentów, najlepiej jakby byli w białych kitlach i pili kawę w laboratoryjnym szkle, ale nic mi z tego nie wychodzi. Nawet nie wiem, który z nich zaczął. Staram się sobie przypomnieć, jakie to były rodzinne koligacje. Jeśli Halina Herbert-Żebrowska to siostra Zbigniewa Herberta to zapewne Leon Żebrowski był jego szwagrem?

Nieważne, nigdy do tego spotkania nie doszło.

Wiersze Herberta towarzyszyły mi przez wiele lat, przez wiele lat miałem do nich stosunek żywy i wyznawczy. Przyznając się w mowie i na piśmie do terminowania u niezliczonej ilości najróżniejszych poetów, nigdy chyba nie wymieniłem wśród nich Herberta. Może dlatego, że bardziej kształtował mnie niż formę moich wierszy? Może dlatego, że ich lektura była czymś w rodzaju oliwy lanej na wzburzone fale młodzieńczego rozchwierutania, przerażenia i rozpaczy? Czy to czasem nie ten „męski żal”, pojawiający się w Studium przedmiotu obudził we mnie tęsknotę za czymś, co zacząłem sobie nazywać męską dykcją?
A potem jego poezja ode mnie odeszła albo ja się od niej oddaliłem.

masz teraz
pustą przestrzeń
piękniejszą od przedmiotu
piękniejszą od miejsca po nim